czwartek

Dzień Dwudziesty Trzeci - Kolorowe dachy Moron

Sobota, 14.08

Od samego rana niebo jest dziś jasne i klarowne - na tafli błękitu nie ma śladu po wczorajszych chmurach. Jest jeszcze mroźno, ale jest pewne, że to będzie ciepły, słoneczny dzień. Cirin od świtu dłubie przy samochodzie. Zapowiada, że do śniadania powinien skończyć.
A śniadanie mamy królewskie - jest chleb i są 3 plastry świeżego białego sera przyniesione przez gospodynię. Na pożegnanie wkłada nam też w ręce po kawałku jednego z tych twardszych serów. Lucynka zachowała go do powrotu do Polski - pokaże znajomym, jak twarde coś nazywa się tutaj serem.
Dziś znów jedziemy przez górzysty krajobraz. Hamulce wciąż nie są w pełni sprawne. Zatrzymujemy się w stepie u jednego z padrugów Cirina - ma mu pomóc w naprawie. Mongolskie przysłowie mówi: "Ze stu przyjaciółmi zajdziesz dalej niż ze stu tugrikami". Jakże bardzo w naszej podróży sprawdza się to, że także dalej się zajedzie! Rodzina padruga nie mieszka w białym namiocie, lecz w drewnianej chatce. Wewnątrz jednak chatka urządzona jest dokładnie tak samo jak typowy ger. Jesteśmy zaproszeni do środka. Gospodyni częstuje nas świeżym jogurtem i serem. Dajemy gospodarzom kilka pocztówek z Polski - z Warszawy, Krakowa i z Tatr. Największe zainteresowanie wzbudzają budynki na zdjęciach na kartce z Warszawy. Gdyby dowolny z nich przenieść na step, wyglądałby na tle tutejszych przestrzeni nad wyraz dziwacznie.
Przed chatką mężczyźni odpoczywają, grając w karty.
Lucynka spełnia swoje marzenie i próbuje sił za kierownicą naszego auta. Pod instruktażem Cirina odpala samochód i przejeżdża kawałek wte i wewte. Mówi, że frajda.
Pomoc padruga okazuje się skuteczna i możemy jechać w dalszą drogę. Po kilku godzinach dojeżdżamy do miasteczka Moron. Domki w porozrzucanych w stepie miasteczkach pięknie się komponują z zielonymi przestrzeniami naokoło za sprawą swoich kolorowych dachów. Także i Moron odznacza się przy spojrzeniu z dystansu mozaiką czerwonych, zielonych, niebieskich i żółtych prostokącików. Zatrzymujemy się tu w pobliżu targu. Uzupełniamy zapasy spożywcze, kupujemy wędzone ryby i miskę dla Cirina. W sklepie z alkoholami świata kupuję też dwie butelki porto.
Po opuszczeniu Moron, resztę dnia spędzamy w samochodzie. Jedziemy w kierunku jeziora Khovsgol (Chubsuguł). Po drodze kilkakrotnie gaśnie nam silnik i auto cofa do tyłu, przysparzając nam momentów grozy, jeśli za nami akurat jest głęboki rów. Najwyraźniej naprawa będzie musiała mieć swój ciąg dalszy. Ulewne deszcze i brak mostów wciąż odbijają się nam czkawką.
Późnym wieczorem docieramy do położonej nad jeziorem miejscowości. Szukamy tu miejsca na rozbicie namiotu, jednak są tu tylko turystyczne obozy gerów, w których nawet za rozstawienie pałatki się płaci. Nie ma tu przestrzeni dla biwakowania tak ot w dowolnym miejscu. Cirin, pytając dla nas o nocleg, kiwa za każdym razem przecząco głową i mówi, że drogo. W końcu wpada na pomysł, aby zabrać nas do swojego padruga. Zajeżdżamy pod jeden z ogrodzonych drewnianych domków w głębi miejscowości. Padruga akurat w domu nie ma, ale jego żona bardzo chętnie godzi się na to, abyśmy rozbili namioty w jej ogrodzie. Sam domek jest bardzo ładny - drewniany, w połowie piętrowy, z ładnymi niebieskimi okiennicami i żółtym dachem. W środku urządzony skromnie, ubogo, toaleta jak wszędzie jest na zewnątrz. Gospodyni zaprasza nas do siebie na kolację. Jest domowego wypieku chleb, są ciastka i pyszne sery. I oczywiście jest gorący sute czaj w termosie. To już nasz trzeci dzień bez airagu.
Gospodyni uczyła prez 35 lat w szkole języka rosyjskiego, jest więc sposobność, by z nią w tym języku porozmawiać. Choć uczy języka, w Rosji nigdy nie była, a i Rosjanie, jak mówi, zaglądają tu rzadko. Częściej widuje turystów z Europy.
Aga po powrocie do kraju chce wysłać jej kilka książek w języku rosyjskim.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz