Piątek, 30.07
Rano zwijamy mokre od deszczu namioty. Jest pochmurno i chłodno. Jemy śniadanie, pakujemy bagaże i ruszamy w trasę. Dziewczyna, u której wczoraj gościliśmy, macha nam na pożegnanie. Dziś znów przed nami sporo kilometrów do przejechania. Jedziemy przez montonny, półpustynny krajobraz. To tu to tam pasą się w ubogim w roślinność stepie stada wielbłądów i koni. Czas ubarwiamy sobie opowieściami z innych podróży i czytaniem fragmentów przewodników po Mongolii, które mamy ze sobą. Nasz kierowca puszcza nagrania z mongolską muzyką, podśpiewując przy tym swoje ulubione piosenki. Mongołowie są bardzo rozśpiewani. Misiek prosi nas, byśmy pośpiewali mu coś polskiego. Śpiewamy więc jak umiemy sokoły, przybyli ułani pod okienko, katiuszę (tak, wiem, utwór niezwykle polski!). Cirin śmieje się z nas, bo to chóralne śpiewanie wychodzi nam kiepsko. Swoją drogą, teraz zaczynamy rozumieć, dlaczego na liście rzeczy niezbędnych do zabrania na wyprawę do Mongolii w naszym przewodniku jedną z pozycji był śpiewnik.
Przestrzenie wkoło są obłędne, jednak ten medal ma drugą stronę w postaci konsekwencji praktycznych. Płaski teren pozbawiony krzewów i drzew sprawia, że znalezienie miejsca odpowiedniego na toaletę staje się wyzwaniem. Zgodnie z poradą wyczytaną w przewodniku zabrałyśmy z sobą na wyprawę długie spódnice, mające służyć jako parawan, staramy się radzić sobie jednak bez nich. Szukamy naturalnych załamań ziemi, za którymi można przykucnąć, albo zwyczajnie idziemy za potrzebą schować się za nasz samochód. Mężczyźni mają się tu zdecydowanie łatwiej. Zagadką jest, jak przy braku drzew radzą sobie tutejsze psy!
Dojeżdżamy do Dalandzagdad, miasteczka położonego u bram pustyni Gobi. Na horyzoncie powinniśmy widzieć pasmo Ałtaju Gobijskiego, jednak dziś zanurzone jest w chmurach. Nasz kierowca pochodzi z tych regionów. Odwiedzamy siostrę jego żony w jej domu. Domek jest murowany, lecz toaleta taka jak wszędzie - wychodek bez drzwi z dziurą w ziemi. Szwagierka Cirina (w końcu udaje nam się podsłyszeć i zapamiętać imię naszego Miśka!) i jej mąż zajmują się handlem kaszmirem. Skupują go od pasterzy i zawożą do Ulan Bator, gdzie produkowane są z niego swetry, szale, czapki... Z Mongolii pochodzi kaszmir w najlepszym gatunku na skalę światową. Kaszmir to wełna z koziej brody. Stąd pochodzi najlepszy z dwóch względów. Po pierwsze, najlepszej wełny dostarczają kozy żyjące w ostrym klimacie wysokogórskim, a tutaj o takie warunki hodowli jest łatwo. Po drugie, inaczej niż w innych państwach, w Mongolii nie stosuje się do produkcji kaszmiru domieszek z innej wełny, więc jest to kaszmir w czystej postaci. Eksportuje się go stąd głównie do Chin i do Rosji.
Zostajemy tu ugoszczeni obiadem - tradycyjną zupą z baraniną i makaronem. To pierwsze mongolskie danie, jakie jemy w naszej podróży. Baranina jest twardawa i włóknista. Mongołowie nie dogotowują mięsa do miękkości - ich żołądki są do twardego mięsa przyzwyczajone, naszym trudno przywyknąć. Pijemy tu też po raz pierwszy sute czaj - tradycyjną mongolską herbatę z mlekiem i solą. Jej smak bardzo szybko udaje mi się polubić. Ta herbata jest podstawowym napojem w każdym mongolskim domu. W każdym gerze na stoliku stoi jej pełny termos. Pomimo tego, że dosypuje się do niej dla smaku sól, doskonale gasi pragnienie. Na ścianie w pokoju, w którym siedzimy, wisi makatka z wizerunkiem Czyngis Chana, a w gablocie na meblościance jest buddyjski ołtarzyk i kilka figurek z tradycji feng shui. W telewizji oglądamy CNN. Mam tu też pierwszą okazję od czasu wyjazdu z Ulan Bator, by podładować akumulator mojego aparatu fotograficznego. Mam ze sobą też zapasowy, ale ponieważ o prąd tutaj trudno, wykorzystuję na podładowanie baterii każdą nadarzającą się ku temu sposobność.
W mieście robimy też drobne zakupy spożywcze. Sklepiki w Mongolii są na ogół skromnie zaopatrzone. Na półkach sporo jest jednak produktów z Polski! Miłym zaskoczeniem są dla mnie draże kakaowe, które uwielbiałam w dzieciństwie. Raz czy dwa znaleźliśmy też nasze krówki. O produkty takie jak chleb, sery i masło w sklepach jest trudno. Ludzie, hodując bydło, sami wytwarzają z wydojonego mleka sery, jogurty i masło. Wypiekają też własny chleb i sami robią makaron. Stąd tak trudno je dostać w sklepie - nie ma na nie zapotrzebowania. Jeśli ktoś sam nie wyprodukuje, może zakupić u sąsiada. Zdarza się nam, że za chlebem musimy przejść kilka sklepików, a i tak czasami jest dostępny tylko taki z zamrażarki, więc upieczony jakiś czas wcześniej. Podstawą pożywienia Mongołów jest mięso - mięso jedzą na śniadanie, na obiad i na kolację. Trzy najpopularniejsze tu dania to smażone pierogi z farszem mięsnym - chuuszuury, pierogi z farszem mięsnym gotowane na parze - buzze i smażony makaron z mięsem - cuiwan. Dla Agi najtrudniejsze do przełknięcia jest mięso z kozy czyli z jamy. Gdziekolwiek mamy kupić posiłek, pyta z czego jest mięso. Gdy słyszy "jama", rezygnuje.
Oddalamy się samochodem od miasta. Trudno mi odżałować tego, że nie widać tych pięknych gór! Mam cichą nadzieję, że pogoda się zmieni w ciągu najbliższych dni i jeszcze będziemy mieli możliwość na nie popatrzeć. Przejeżdżamy we mgle przez wąskie skaliste gardło. Dowodzi to kunsztu kierowcy, że udaje nam się tutaj przecisnąć bez draśnięcia samochodu. Droga, którą jedziemy jest tak nierówna, że w pewnym momencie Cirin mówi nam, że wszyscy mamy rzucić się na lewą stronę, żeby nie przeważyło samochodu. Za chwilę ta sama komenda, tylko tym razem mamy się rzucić na prawo. Samochód jedzie przez moment w zupełnym przechyleniu. My w oczach mamy strach, ale Cirin jest absolutnie spokojny. Widać, nie jest to dla niego pierwszyzna.
Zatrzymujemy się przed muzeum w pobliżu kanionu, do ktorego wybieramy się na spacer. Niewielką ekspozycję stanowią jaja i fragmenty kości dinozaurów, które były znajdywane w tym regionie i wypchane zwierzęta. Jest wśród nich śnieżna pantera - niestety jedyna, jaką widzimy w czasie podróży. Wypatrzenie irbisa, choć wiem, że graniczy z cudem, było moim cichym marzeniem... Po wyjściu z muzeum odwiedzamy alejkę handlową, na którą składa się kilka stojących w rzędzie gerów. Kupuję tu sobie skarpety z wełny wielbłąda i kilka pocztówek. Podjeżdżamy jeszcze kawałek dalej. Jesteśmy przed wejściem do Yolim Am, kanionu sępów. Yolim Am w dosłownym tłumaczeniu oznacza "usta sępa". Można zobaczyć tu gniazdujące w skałach kanionu sępy i orły, a także dzikie owce argali. Nam jednak nie jest dane zobaczyć żadnego zwierzęcia poza pasącymi się w kanionie krowami, gdyż nisko opadające chmury znacząco ograniczają widoczność. Przed wejściem do kanionu można wypożyczyć konie. Nie znamy jednak jeszcze smaku przygody z końmi w Mongolii i wybieramy się na spacer piechotą. Gdybyśmy byli tu 2 tygodnie później, z pewnością wybralibyśmy się na tę wycieczkę konno.
Pomimo mgły, kanion i tak prezentuje się urodziwie. Cirin mówi nam, że w regionie Gobi latem zdarzają się dokładnie 3 dni, kiedy pada. Trafiliśmy na 1 z tych dni, więc pewnie mało który turysta ma możliwość jak my oglądać to miejsce w takiej zamglonej szacie :). Optymizm nas nie opuszcza.
Do samochodu wracamy cali mokrzy. Jest już późny wieczór i pada, więc znów nie ma warunków by rozkładać namioty. Cirin znajduje dla nas nocleg u mieszkającej w pobliskim aule rodziny. Bedziemy spali w ich własnym rodzinnym gerze. Wchodzimy do środka, zdejmujemy buty i rozsiadamy się na dywanie w części wskazanej przez gospodarzy. Od razu jesteśmy częstowani gorącą sute czaj z termosu, świeżym jogurtem i smażonym makaronem z dodatkiem mięsa i ziemniaków. To ostatnie danie, cuiwan, bardzo mi tu smakuje. Pijemy też airag, tym razem ze sfermentowanego mleka klaczy. Ten z mleka wielbłąda jest łagodniejszy w smaku i mi bardziej przypada do gustu. Tak herbatę jak airag pije się w Mongolii z porcelanowych miseczek. Gospodarz podaje gościom miseczkę z napojem, trzymając ją w obu dłoniach i też chwytając w obie dłonie powinno się ją odebrać.
Gdy na pytanie o to, skąd jesteśmy, odpowiadamy, że z Polski, słyszymy "Aaa, czterej pancerni i pies!". Miło usłyszeć, że popularne są tu dzieje załogi Rudego 102... Gospodyni jest w zaawansowanej ciąży. Ma 35 lat i to bedzie jej czwarte dziecko. Rodziny są tutaj bardzo liczne. Troje i czworo dzieci w rodzinie to norma. Młodzi pobierają się często już w wieku 17 lat.
Tu znów jesteśmy proszeni o popis wokalny. I znów swoim śpiewem rozbawiamy, tym razem szersze grono słuchaczy. W ripoście, Cirin z ojcem naszego gospodarza śpiewają nam piękną pieśń mongolską. Przyłączają się do nich gospodyni i jej najstarsza córka. Słucha się ich niezwykle przyjemnie.
W gerze koncentruje się całość życia rodziny. Tu się śpi, myje, przygotowuje posiłki i je. Po środku pomieszczenia stoi żeliwna koza, która ogrzewa ger, a zarazem służy do gotowania. Wąski komin wyprowadzony jest na zewnątrz przez otwór w sklepieniu. Na wprost wejścia jest zwykle ołtarzyk i komódka z lustrami i gablotą pełną rodzinnych fotografii. Gdy coś kładziemy w tym miejscu, zostajemy upomnieni, że tam nie można. W niektórych gerach, jak tu, stoi w tej części też telewizor - zwykle z zabezpieczającą folią na ekranie. Prąd czerpie się z samochodowych akumulatorów lub - coraz częściej - z baterii słonecznych ułożonych na "dachu" geru lub stojących tuż obok. Słońce jest najłatwiej dostępnym źródłem energii, gdy w pobliżu nie ma naziemnych linii elektrycznych. Nad drzwiami w środku geru przyklejony jest tekst buddyjskiej modlitwy. Zazwyczaj stoją w gerze dwa łóżka. Śpią na nich rodzice, a dzieci mają rozkładane posłania na klepisku. Tu, gdzie dziś śpimy, jest tylko jedno łóżko. Gospodarze oddają nam je do dyspozycji. Pięcioro z nas rozkłada karimaty na podłodze. Razem z nami śpią w gerze także gospodyni i jej trzy córki. Mąż idzie spać do geru swoich rodziców.
Wypisuję tutaj pocztówki do rodziny i przyjaciół w Polsce. Gdy zasypiamy jest tu bardzo gorąco, gdyż koza oddaje dużo ciepła. W nocy jednak ogień wygasa i ger szybko się wychładza. Do rana jest bardzo zimno.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz