sobota

Dzień Piętnasty - Zaraz za górą...

Piątek, 6.08

Wstaję wcześnie rano i wychodzę na spacer. Nad jeziorem unosi się mgła. Woal mgły przesuwa się też wzdłuż pasma pobliskich gór. Nasze konie, już przebudzone, posilają się zroszoną trawą. Idę w stronę geru, który znajduje się nieopodal. Gospodarz wypędza na wypas stado kóz i owiec. Nad jeziorem pasą się już jego jaki.
Myję włosy w zimnej wodzie z jeziora - po takim myciu będą pełne życia! (czyt. pełne pierwiotniaków i innych żyjących w wodach jeziora stworzeń). Lucynka także wybiera się nad jezioro na poranną toaletę. Po pewnym czasie widzimy ją, jak przechodzi kilka razy z miską tam i z powrotem. Gdy w końcu do nas dociera, pytamy ją, czego szukała. Okazuje się, że szukała... nas! Ma bardzo sympatyczny talent do tego, by się zagubiać.
Na śniadanie znów jemy makaron z mięsną konserwą. Ma nam zapewnić energię na cały dzień w siodle. Jako suchy prowiant zabieramy ze sobą tylko trochę słodyczy.
Na wycieczkę wybieramy się nad kolejne siedem z ośmiu rozrzuconych w tym regionie jezior. Dziś na koniu jedzie się trudniej, bo tyłki i uda mamy posiniaczone po wczorajszym dniu. Mongolskie drewniane siodła są bardzo twarde. Wiesiek i Bartek jako pierwsi wpadają na pomysł, by na siodło położyć sobie polar dla większej wygody. Idę w ich ślady.
Zatrzymujemy się nad jeziorem fotografować stado dzikich kaczek. Po drugiej stronie jeziora z kolei są gery, do których postanawiamy zaglądnąć na airag. W Mongolii wchodzi się do kogoś geru bez pukania. Każdy może wejść w gości w dowolnym momencie. Wchodzimy więc i, jak wszędzie, zostajemy życzliwie ugoszczeni przez gospodarzy. Dostajemy airag i jesteśmy częstowani tradycyjnie ciasteczkami i serem. Mongolska gościnność jest równie bezkresna jak step!
Dziś jadę na innym koniu - jednym z tych, które wczoraj nosiły nasze plecaki. Ma więcej werwy i jest bardziej uważny. Kasztanek często się o coś potykał, ten pewniej stawia kroki. Chrzczę go: Bursztyn, a to ze względu na miodowy kolor sierści. Często w czasie jazdy do niego mówię, a nawet zaczynam mu śpiewać. Nasi przewodnicy niemal przez całą drogę coś śpiewają, nucą albo wygwizdują melodie. Nie tyle idę za ich przykładem, co śpiew sam ciśnie mi się na usta. Zaczynam rozumieć, skąd Mongołowie są tak rozśpiewanym narodem. Przemierzając stepy konno, nie sposób nie zacząć układać pieśni! Melodie i słowa same przychodzą do głowy. Ja także układam pieśń dla swojego Bursztyna. Śpiewam mu tak:

"Wśród stepów i gór Mongolii
gna z wiatrem koń.
Jego dom to otwarte przestrzenie
a w jego sercu wolności brzmi ton.

A jego sierść barwą bursztynu lśni
A w jego oczach ogień płonie święty
A w jego grzywie zaklęty wiatr tańczy
w takt pieśni nuconych wśród jurt...
"

Nie wiem co prawda czy Bursztyn rozumie po polsku, ale widzę po jego uszach, że słucha tego mojego śpiewania.
Gdy mój koń nie ma przed sobą innego konia, wyrywa mocno do przodu, by dogonić te, które są gdzieś przed nim. Rży przy tym głośno, jakby wołając do nich, by zaczekały. Ma silny instynkt stadny. Czuję się już dziś w siodle dużo pewniej niż wczoraj i jego żwawy charakter bardzo mi odpowiada.
W drodze próbujemy dowiedzieć się od naszych przewodników, jak daleko jeszcze do naszego postoju. Bagi pokazuje na migi, że blisko i że to zaraz za tą górką przed nami. Za tą górką bynajmniej się jednak nie zatrzymujemy, więc znowu pytamy. Odpowiedź jest ta sama: blisko i zaraz za górą. Przejeżdżamy i tę górę i wciąż nie widać jeziora, nad którym mamy zaplanowany postój. Znowu pytamy i znów "słyszymy", że zaraz za górą... Później czytamy w naszym przewodniku, że "zaraz za górą" to typowa odpowiedź, jakiej należy spodziewać się usłyszeć od przewodnika na zapytanie o dystans, który pozostał do przebycia. W końcu jednak docieramy. Przed nami jezioro i Bagi pokazuje nam na zegarku, że mamy tutaj godzinę przerwy. Odpoczywamy więc, mocząc nogi w zimnej (i jakże czystej!) wodzie jeziora. Strojne w chmury niebo przegląda się w jego tafli. W lesie nieopodal jest pełno grzybów wyglądających nam na maślaki. Nikt tu grzybów nie zbiera. Wydaje się, że Mongołowie nie uwzględniają ich w swoim jadłospisie. Pytam Bagiego na migi o wodospad, nad który spodziewaliśmy się w czasie naszej wycieczki konnej dotrzeć. Bagi potwierdza, pokazując jak ja wodospad w migowym jezyku, z czego wnioskuję, że nad wodospad dotrzemy. Mijają jednak kolejne godziny jazdy, a wodospadu ni widu ni słychu. Mijamy za to kolejne jeziora. Nad jednym z nich mamy kolejny, krótszy tym razem postój.
Pod wieczór siodło znów bardzo się daje we znaki. Sińce bolą tak mocno, że ledwo daje mi się w nim usiedzieć. Wracamy w to samo miejsce, skąd wyjeżdżaliśmy rano i znów zatrzymujemy się przy tym samym gerze na airag. Na nocleg jedziemy kawałek dalej w stronę góry, przez którą przejeżdżaliśmy wczoraj. Rozstawiamy namioty w dolinie u jej podnóża. Ponieważ skończyły nam się zapasy wody, prosimy naszych przewodników, by skądś jej dla nas przywieźli. Zabierają puste plastikowe butelki, wsiadają na oklep na konie i popędzają je, by gnały co sił w kopytach. Po kilkunastu minutach wracają z wodą. Na kolację gotujemy z niej zupę. Po raz pierwszy wrzucamy tutaj do wody tabletki uzdatniające ją do spożycia. Przywieźliśmy ich z Polski duży zapas, ale koniec końców przed powrotem do kraju rozdzielamy je między siebie niemal zupełnie niewykorzystane.
Za nami piękny dzień. Wiesiek mówi, że ta wycieczka konno to jedno z najpiękniejszych przeżyć z wszystkich jego podróży. Ja odkrywam nową pasję. Myślę o tym, jak by to zrobić, aby stać mnie być mogło na własnego konia...

1 komentarz:

  1. Ach! układając tekst swojej piosenki, nie wiedziałam, że Mongołowie mówią o swoich koniach, że ich oczy są pełne ognia. Najwyraźniej słowa tekstu podpowiadały mi duchy stepu...

    OdpowiedzUsuń