Niedziela, 1.08
Kiedy my z Romkiem jeszcze śpimy, reszta grupy wybiera się na wydmy na wschód słońca. Wiesiek i Lucynka wchodzą na grań w 40 minut, Agnieszkę tymczasem łapią w drodze dolegliwości żołądkowe i na górę docierają z Bartkiem dopiero w godzinę później. Wiesław i Lucyna są oczarowani wschodem słońca, podobnie jak my wczoraj zachodem.
Niebo jest bezchmurne i już od rana wiemy, że przed nami upalny dzień.
Wody mamy dość spory zapas, a przynajmniej wystarczający, by zużytkować jej trochę na... depilację! Aga rozbawia nas, mocząc w wiaderku i depilując nogi.
Wybieramy się na spacer nad rzekę, której stróżkę widzieliśmy z wysokości wydm. Odnaleźć ją wcale nie jest trudno - wystarczy podążać za końmi. Nasza rzeka okazuje się być płytkim strumieniem, choć właściwie ów pas wąskiego podmokłego zagłębienia nawet strumieniem nazwać trudno. Sporo tu zwierząt, jakoże to jedyny naturalny wodopój w tej okolicy. Wracając, zaglądamy do geru mijanego po drodze z zapytaniem, czy można kupić tu trochę airagu. Gospodyni zaprasza nas do środka, stawia przed nami miskę pełną ciasteczek i kawałków wielbłądziego sera i litrowy garnek z airagiem z mleka wielbłąda. Dostajemy tylko jeden kubek, więc airag pijemy kolejno. To częste w Mongolii, że kilka osób pije airag z jednej i tej samej miseczki (tu wyjątkowo z kubka) - dopiero, gdy jedna osoba wypije, gospodyni napełnia ją dla kolejnej. W ten sposób oszczędza się wodę zużywaną do mycia naczyń. Gospodynię zastaliśmy w trakcie wieszania prania - dlaczego wiesza je wewnątrz geru, kiedy na zewnątrz jest upał? Czy po to, aby nie zjadły prania zwierzęta? Właściwie to rzadko widywałam w Mongolii suszące się na zewnątrz pranie poza praniem robionym przez turystów. Może to właśnie ze względu na chodzące wszędzie kozy - do naszego prania nie raz się dobierały.
W kolejnym aule, bliżej naszego obozowiska, zamawiamy na godzinę 14 obiad i na wieczór przejażdżkę na wielbłądach. Gospodarz zaprasza nas do środka. W gerze jest zgromadzona cała liczna rodzina. Ktoś śpi na łóżku, ktoś coś gotuje, mama zajmuje się dzieckiem. Ojciec dziecka, pokażnych gabarytów mężczyzna, jest zapaśnikiem. Mówi nam o tym najstarszy mężczyzna, możnaby rzec: ojciec rodu. Tak jak nasz Cirin, jest kierowcą dla turystów i całkiem dobrze zna język angielski. W Mongolii po angielsku, ale i nawet po rosyjsku, trudno jest się dogadać. Bardzo niewiele osób poza stolicą zna te języki. Właściwie to głównie studenci, przewodniczki wycieczek turystów i kierowcy. Nasz nowy znajomy słyszał już o nas od Cirina. Wie, że jesteśmy z Polski i że objeżdżamy Mongolię w 26 dni. Pytamy go, czy wie, gdzie teraz jest nasz kierowca. Odpowiada, że odsypia w sąsiednim gerze. Jest godzina 12, więc to odsypianie pachnie nam jakąś imprezą wczorajszego wieczoru.
Zostajemy tu poczęstowani chuuszuurami (smażonymi pierogami z farszem mięsnym) i airagiem z mleka klaczy. Jesteśmy po tym poczęstunku tak syci, że zaczynamy żałować, że zamówiliśmy obiad.
Wracamy do swojego obozowiska. Słońce pali niemiłosiernie i postanawiamy zrobić sobie czas siesty. Rozkładamy karimaty w cieniu podwieszonej na słupkach przy samochodzie płachty. Nastawiamy budzenie na 13.45 i ucinamy sobie drzemkę. Po przebudzeniu nie jesteśmy bynajmniej ani ciut bardziej głodni niż wtedy, gdy zasypialiśmy. Cóż jednak zrobić - obiad zamówiliśmy, więc musimy go zjeść. Szczęśliwie, na obiad jest lekki ryż z warzywami i drobnymi kawałkami podsmażonej baraniny. Zamówiliśmy też porcję dla Cirina, sądząc, że się do czasu obiadu obudzi i zje z nami, jednak gospodarz informuje nas, że Cirin wciąż śpi. Jest wielce zdziwiony, że zamówiliśmy dla niego posiłek!
Nasze przybycie tutaj na obiad zupełnie nie ingeruje w rytm życia rodziny. Mama bawi się z dzieckiem, babcia siedzi na łóżku, wpatrując się w zamyśleniu w drzwi geru, ktoś śpi na podłodze. Po zjedzeniu obiadu Wiesiek rozgaszcza się i kładzie się obok niego.
Naszą uwagę przyciąga śmiech trzymającej na rękach dziecko dziewczyny. Śmieje się, bo... dziecko zrobiło jej właśnie na rękę kupkę! Ze spokojem, jakby zdarzyło się coś zupelnie naturalnego, przemywa rękę i pupę dziecka. Małe dzieci nie noszą tu pieluch. W ogóle od połowy w dół są gołe. Teraz już wiemy dlaczego - aby nie brudziły ubranek, załatwiając swoje potrzeby.
Spotykam tu pierwsze w Mongolii dwa koty. Jeden z nich, rasowy pers, wyleguje się na siedzeniu motocykla. W sumie w ciągu całej podróży przez Mongolię kotów spotkałam 4, z czego 2 rasowe. Myszy tu dużo, więc niewątpliwie miałyby pracę, jednak najwyraźniej step nie jest dla nich gościnny.
Po obiedzie wracamy pod naszą płachtę. Jest zbyt gorąco, by eksplorować okolicę. Czytamy książki, rozmawiamy i podsypiamy. Wielbłądy mamy umówione na 18. Gdy przychodzimy na miejsce spotkania, czeka już na nas przewodnik i osiodłanych 7 baktrianów. Przewodnik nie zna ni w ząb angielskiego. Za tłumaczkę służy nam przewodniczka grupy z Hollandii, która tu nocleguje. Ona też wcześniej pomagała nam przekazać gospodarzom prośbę o przygotowanie obiadu. Wsiadamy na wielbłądy. Inaczej niż dromadery, te wstają i siadają bardzo delikatnie. Nie ma obawy ani o upadek z siodła, ani o połamanie żeber. Inaczej też niż na wycieczkach organizowanych na Saharze, tu wielbłady nie są ze sobą powiązane. Każdy z nas dostaje do ręki uzdę i sam ma kierować swoim wierzchowcem. Jedynie mój i na pewnym odcinku drogi wielbłąd Agnieszki są prowadzone na ląży przez przewodnika. Idziemy spacerowym tępem na wydmy. Wciąż usiłuję wypatrzeć z góry skorpiony, ale bez skutku. Zatrzymujemy się na krótki postój na pustynnym piachu, by dać odpocząć zwierzętom i stąd zawracamy w drogę powrotną. Wycieczka jest całkiem przyjemnym zwieńczeniem dnia.
Gdy wracamy na nasz biwak, okazuje się, że w pobliżu z obozowiskiem rozbiła się grupa turystów ze Szwajcarii. Wrócili właśnie z 8-dniowej wycieczki na wielbłądach przez pustynię i bardzo bolą ich tyłki. Nie trudno nam sobie wyobrazić jak bardzo, bo nasze są obolałe po zaledwie godzinnej przejażdżce.
Info praktyczne: koszt godzinnej przejażdżki na wielbładzie: 4000 TG (nie całe 10zł)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz