czwartek

Dzień Dwudziesty Czwarty - Jezioro Khovsgol

Niedziela, 15.08

Wczesnym rankiem Cirin odjeżdża z padrugiem do innego padruga, pogrzebać raz jeszcze w podwoziu auta. My w tym czasie jemy śniadanie. Choć właściwie śniadanie to słabe słowo na określenie tej uczty. Gospodyni zaopatrzyła nasz stół w same smakołyki - świeży ser, świeży jogurt, świeżą śmietanę. Mamy też kupione wczoraj na targu domowej produkcji konfitury. Gospodyni wychodzi przed dom i pierwszym mlekiem skrapia cztery strony świata, niebo i ziemię, zwracając się do duchów z prośbą o błogosławieństwo. To jedna z dawnych mongolskich tradycji.
Gdy kończymy jeść, w naszym ogrodzie zjawiają się handlarki i zaczynają rozkładać na ziemi swój kram. To z kolei jedna z tradycji współczesnych. Skąd wiedziały, że tu jesteśmy? Wieści w lokalnym świecie biznesu najwyraźniej rozchodzą się prędko. Wiesiek kupuje od nich nóż z rękojeścią z rogu renifera i skarpety z wielbłądziej wełny, Agnieszka kapcie z wojłoku, ja czapkę z wielbłąda, Romek przymierza wełniany kubrak.
Gdy już mamy odjeżdżać, prosimy jeszcze naszą gospodynię do wspólnego zdjęcia. Wychodzi do nas w odświętnym stroju. Raz jeszcze skrapia ziemię i kierunek naszej podróży mlekiem, błogosławiąc nam na szczęśliwą drogę. Może odczyni to urok rzucony na nasz samochód trzynastego w piątek?
Żegnamy się serdecznie i odjeżdżamy. Po drodze zatrzymujemy się nad jeziorem kupić wędzoną rybę. Mongołowie ryby jedzą rzadko, oporządzają je głównie dla turystów. Kiedyś nawet mówiło się tu, że do jedzenia ryb można się zniżyć dopiero wtedy, gdy zabraknie mięsa.
Przejeżdżamy kolejne 40km i zatrzymujemy się znów w pobliżu aułu padrugów Cirina. Możemy przy ich gerach rozbić namioty. Jesteśmy tuż nad brzegiem jeziora. Jeszcze nie zdążyliśmy wysiąść z samochodu, kiedy zagaduje nas po angielsku przewodniczka grupy turystów z Włoch. "Hello, how are You?" woła z uśmiechem. Pomoże nam w zorganizowaniu na jutro konnej wycieczki. Myślimy o wybraniu się na 2 dni, poleca jednak bardziej trasę 3dniową. Jesteśmy oporni wobec pomysłu kolejnych 3 dni w twardym siodle, kiedy jednak okazuje się, że tutaj siodła dla turystów mają miękką wyściółkę, chętnie na opcję 3dniową przystajemy. Mamy wyruszyć jutro rano. Dziś mamy czas na spacery po okolicy.
Jemy na wczesny obiad wędzoną rybę z chlebem i popijamy ją białym porto. Dla większości ów trunek jest jednak zbyt słodki...
Zaraz po obiedzie wybieramy się z Wieśkiem na spacer. Pozostali chcą jeszcze sobie poleniuchować nad wodą.Idziemy wzdłuż brzegu jeziora. Woda jest krystalicznie czysta - można zliczyć (jeśli do tak wielkich liczb liczyć się chce i umie!) wszystkie leżące na dnie kamyki. Po drodze mijamy jaki i konie. Spotykamy też Francuza, który łowi tu ryby. Studiuje w Paryżu. Wybrał się samotnie w 2-miesięczną podróż koleją transsyberyjską. Stąd jedzie do Pekinu. Z tego, co mówi, dziś z rybami kiepsko. Nie biorą. Idziemy w stronę cypla, który okala jezioro na horyzoncie. W słońcu woda mieni się pięknymi kolorami - od turkusu po jaśniutki błękit. Jest lodowata, nie przeszkadza to jednak grupce mongolskiej młodzieży, by w niej popływać. Pogoda jest wymarzona. Chłopczyk mieszkający w jednym z przybrzeżnych aułów bawi się w jazdę konną - za konia służy mu długi patyk. Mogę się jednak założyć, że i na takim prawdziwym już jeździł. Na kamienistym cyplu pasą się i zażywają wodnych kąpieli jaki. Piękny jest też stąd widok na góry. W drodze Wiesiek daje mi lekcje fotografii. Cudny to spacer!
Zastanawiam się, jak to będzie po powrocie do Polski na nowo przyzwyczajać się do gęsto usianych domów i wysokich budynków. Tu namioty jurt z rzadka porozrzucane są na rozległych, otwartych przestrzeniach. Z tego też względu są to idealne okoliczności, aby prawdziwie wypocząć. Zewsząd otacza nas czysta, nieujarzmiona przez człowieka przyroda.
Do naszych gerów wracamy po trzech godzinach. Mijamy się z Romkiem i Lucynką - oni dopiero na spacer się wybierają. Cirin jest już rozweselony alkoholem. Uczy Agę i Bartka śpiewać swoją ulubioną pieśń, której on nauczył się od śpiewającego ją często ojca. To przebój w naszej podróży. Nauka i słów i melodii idzie nam jednak z trudem... Gdy nas nie było, podobno znów rozłożyły przy naszych namiotach swoje kramy handlarki. Tym razem sprzedawały swetry, które na oko wyglądały na już noszone.
Do wieczora nasz Cirin jest już mocno zaprawiony. Piją z padrugiem w jego gerze wódkę. Gdy zaglądamy do nich kupić chleb domowego wypieku, siedzą nad garem ze świeżo ugotowanym mięsem i Cirin usilnie namawia nas, by owego mięsa spróbować.
To kolejny już dzień bez airagu. Podobno na północy kraju trudniej o niego, bo rzadziej robienie go tu się udaje.
Wieczorem wraca z 3dniowej wycieczki konnej inna grupa turystów. Okazuje się, że to nie kto inny jak nasza przyjaciółka ze swoimi Holendrami. Miło ich tu zobaczyć. To był już ostatni punkt w ich planie podróży - jutro wracają do Ulan Bator.
Gdy mamy już iść spać, wypatrzam przy lini brzegowej światło ogniska. Nęci mnie, by wybrać się tam na spacer i ogrzać przy ogniu. Do pomysłu spaceru udaje mi się zachęcić Romka i Lucynę. Idziemy więc w ciemności jakieś 15 minut przez łąki i lasy, by dostać się do miejsca, gdzie widzieliśmy światło. Okazuje się, że ognisko palą przy swoim namiocie dwaj rowerzyści w sile wieku, których mijaliśmy w drodze wczoraj. Żartobliwie nazwaliśmy ich wtedy "dziaduszkami". Są z Niemiec. To ich trzeci tydzień w Mongolii. Jeszcze tydzień i wracają do kraju. Mówią, że jazda rowerem jest tu przyjemniejsza od jazdy autem. 2 dni temu mieli okazję podjechać kawałek drogi uazem i wytrzęsło ich tak bardzo, że uznają rower za zdecydowanie lepszy środek transportu na tutejsze drogi. My do kołysania i częstych podskoków w czasie jazdy autem jesteśmy już przyzwyczajeni. Opowiadają też o swoich przygodach z przeprawami przez rzeki. 2 dni temu spotkali też małżeństwo Francuzów, z którymi lecieli do Mongolii samolotem. Przyjechali tutaj pojeździć konno, niestety ich przygoda w siodle skończyła się nieciekawie. Ona spadła z konia i połamała sobie nogę. Ktoś z ich grupy z kolei po upadku z konia był tak poważnie ranny, że z pomocą musiał nadlecieć helikopter. Te informacje niezbyt optymistycznie nastrajają nas przed jutrzejszą wycieczką... Rozmawiamy jeszcze chwilę, grzejąc się przy ogniu i wymieniając swoje wrażenia z pobytu w tym niezwykłym kraju. Kiedy wracamy, my z Lucynką kompletnie tracimy orientację w tym, gdzie jesteśmy. Same z pewnością nie trafiłybyśmy z powrotem do naszych namiotów. Dobrze, że mamy przy sobie Romana...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz