środa

Dzień Pierwszy - Na początku był... sen

Piątek, 23.07.2010

Żegnamy się z Warszawą. Jadąc taksówką na lotnisko, snujemy rozważania o tym, jak pod naszą nieobecność w Polsce potoczy się sprawa obrony krzyża. Tematy w rozmowie są ostrożne, nie znamy się przecież niemalże wcale. Spotkaliśmy się wieczór wcześniej, zjeżdżając się na noc do domu Lucynki w Warszawie. Na wyjazd skrzyknęliśmy się przez ogłoszenie w internecie. Jedynie Aga z Bartkiem znają się od lat 20 jak przystało na małżeństwo z rocznym stażem i ja z Romkiem znamy się coś niecoś. Z Agą i Bartkiem spotkałam się raz jedyny 3 tygodnie wcześniej na kawie w Krakowie. We wszelkich innych konfiguracjach widzimy się pierwszy raz w życiu. Pomysł wyprawy był Romka. Od dawna już marzył, aby napić się w jurcie kumysu. Ja, wytyczając przed sobą cele podróżnicze, nie uwzględniałam w nich Mongolii - na pewno nie było jej w kolejce miejsc czekających na odwiedzenie, na tyle na ile wgłąb tej kolejki sięgać było w stanie moje spojrzenie. Gdybym jednak wiedziała, jak trafionym wyborem z uwagi na to, czego szukam w podróżach, jest wyprawa do Mongolii, z całą pewnością byłaby w czołóce tej mojej listy. Choć o niej nie marzyłam, zielone stepy Mongolii mi się przyśniły - ni stąd ni z owąd, bez jakiejkolwiek wcześniejszej świadomej myśli o tym rejonie świata. Przyśniło mi się, że jestem w Mongolii, skąd pociągiem pojechałam prosto do Chile. Z kolei w Chile rezerwowałam sobie samolot na powrót do Polski z Peru (gdzie miałam spędzić kolejny miesiąc tej magicznej podróży) - datą powrotnego lotu, pamiętam wyraźnie, miał być 30.08. Po przebudzeniu zachodziłam w głowę, skąd w moim śnie ta Mongolia. Łatwiej wytłumaczalną zdawała mi się podróż koleją z Azji do Ameryki Południowej - we śnie możliwą byłaby przecież nawet podróż tramwajem na księżyc. Peru i Chile natomiast stoją na czele kolejki moich podróżniczych zamiarów i zdarzają mi się śnić od czasu do czasu. Zagadka z Mongolią rozwikłała się w kilka godzin później, kiedy to znalazłam w skrzynce mailowej wiadomość z zapytaniem o to, co robię w wakacje i czy nie wybrałabym się w podróż do Mongolii. Oczom swoim dowierzyć nie mogłam. Ponieważ w tym roku w podejmowaniu decyzji w szczególny sposób podążam za intuicją, szybko zdecydowałam się na to, że jadę. O Mongolii nie wiedziałam na wstępie praktycznie nic, mgliście kojarzyła mi się z jurtami i nieokreślonym pojęciem stepu. Zaczęłam szperać w internecie i kupiłam przewodnik, coby choć trochę oswoić ów nieznany ląd, do którego zagania mnie intuicja. Dowiedziałam się, że to kraj zwany krainą wiecznie błękitnego nieba, że pełno tam koni, a ludzie, lecząc wszelkie dolegliwości, częściej niż z pomocy lekarzy korzystają z pomocy duchów, w kontakcie z którymi pośredniczą szamani. Wertując przewodnik i opierając się na punktach koniecznych do odwiedzenia wedle wskazań Romana, przygotowałam wstępny plan podróży z rozpiską "co i kiedy" dzień po dniu. Mamy dotrzeć na Gobi, a stamtąd jechać na zachód, w rejon Ałtaju Mongolskiego i wejść na czterotysięcznik. Stamtąd przez kotlinę wielkich jezior będziemy jechać nad jezioro Khovsgol, dalej do Karakorum i z powrotem do stolicy. 29 dni wydaje się być wystarczającą przestrzenią dla zrealizowania naszych zamierzeń. Plan naniosłam na mapkę.


Na ogłoszenie w internecie pierwszy odpowiedział Wiesiek. Mongolia ma być sześćdziesiątym szóstym odwiedzonym przez niego krajem. Kilka miesięcy wcześniej wrócił ze swojej czwartej już podróży po Indiach. Krótko po nim odezwała się Lucynka. Do Mongolii wyprawę planowała ze znajomymi już kilka lat temu, wtedy jednak podróż nie doszła do skutku. Jest więc nas czworo, dogrywamy wstępne ustalenia i kupujemy bilety na samolot do Irkucka z datą powrotu wytyczoną na 30.08. W kilka dni później dostaję wiadomość od Agnieszki z zapytaniem o to czy mogą z mężem do nas dołączyć. Decyzję podejmują w kilka godzin i już następnego dnia opłacają bilety na te same co my połączenia lotnicze. Jeszcze z Polski kontaktujemy się z kilkoma osobami w Mongolii, to z poleconego kontaktu, to przez portal couchsurfing, próbując zarezerwować sobie na podróż samochód do wynajęcia. Mamy propozycję wynajmu uaza za atrakcyjną cenę 45$/dzień (+ koszty paliwa i posiłków w trasie dla kierowcy), lecz musielibyśmy wykonać już teraz przedpłatę w wysokości 30% całości wynagrodzenia na konto kierowcy. Obawiając się, że pieniądze przepadną, rezygnujemy. Inne propozycje cenowe są wyższe, decydujemy się więc ostatecznie szukać czegoś na miejscu.

Jesteśmy na lotnisku. Ledwo dostajemy się, przemieszczając się z tłumną falą podróżnych, na właściwy terminal, gdy z głośników dobiega nas komunikat, że terminal zostaje zamknięty i mamy niezwłocznie go opuścić. Alarm bombowy. Wracamy do głównego hallu lotniska i czekamy 2 godziny na ponowne otwarcie terminalu. Bomby oczywiście nie ma. Lot za to jest opóźniony o około godzinę. Szczęśliwie, na lonisku w Moskwie, gdzie mamy przesiadkę, mamy wystarczający zapas czasu, by ze spokojem odprawić się przed kolejnym lotem. Zanim jednak odprawa, trzeba nam dostać się na peryferyjnie położony terminal D. Pakujemy ciężkie plecaki na wózki i szukamy możliwości, by tam dotrzeć. Spotkany w lotniskowym hallu kapitan polskich lini lotniczych instruuje nas, że sprzed budynku odjeżdżają na terminal D autobusy. Idziemy we wskazane miejsce, tam jednak taksiarze informują nas, że autobus już nie kursuje i jedyną możliwością dotarcia na terminal jest wzięcie taksówki. Nie dajemy się przekonać. Pytamy dalej. Ktoś mówi, że można przejść na terminal korytarzem biegnącym z trzeciego piętra głównego budynku lotniska, kto inny, że tylko "dołem", przechodząc przez ulicę. Absolutny chaos informacyjny. Decydujemy się iść na azymut, w kierunku domniemanego budynku terminalu, korzystając z opcji wydającej się byc najbardziej pewną czyli przez ulicę. Pchając przed sobą wózki z bagażami, przedzieramy się przez piaszczyste podwórza i plac budowy. W końcu udaje się dotrzeć do celu - przed nami budynek opisany literą D. Czas na odprawę. Mój plecak ma blisko 2-kilową nadwagę, jednak o dopłatę nikt się nie dopomina. W internecie krążą tchnące grozą opinie na temat stanu floty Aeroflotu, ja jednak, lecąc z nimi, żadnego dyskomfortu nie odczułam. Każdy z czterech lotów w podróży jest bezpieczny i przyjemny. Nie trzęsło ponad normę przy starcie i lądowaniu, a samoloty nie sprawiały wrażenia, jakby się zaraz miały rozlecieć. Nawet gwóźdź w posiłku żadnemu z nas się nie trafił, a przed gwoździami w posiłkach na pokładzie Aeroflotu zostaliśmy ostrzeżeni. Jakość lotu ta sama na połączeniu międzynarodowym, co na krajowym. Z tymże stewardessy są inne - z Warszawy do Moskwy leciały z nami śliczne młode dziewczyny w pomarańczowo-granatowych uniformach, tu obsługują nas ubrane w granatowe mundurki panie już nieco starsze.
Lecimy w nieznane. Przed nami 38 dni w zupełnie innym świecie. 38 dni w towarzystwie osób, które ledwo co znamy. 38 dni przygody. Co przyniosą...?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz