piątek

Dzień Dwudziesty Piąty - W siodle po raz drugi

Poniedziałek, 16.08

Pomimo luźno tu pojmowanych ustaleń czasowych, nasi przewodnicy spóźniają się tylko 10 minut. Początkowo myślimy, że to ojciec i syn, tak duża jest między nimi różnica wieku, okazuje się jednak później, że są braćmi. Młodszy ma 16, starszy 38 lat. Poprzednio mieliśmy same brązowe konie, jednego tylko białego, teraz proporcje są odwrotne - 9 z 10 koni jest białych (2 łaciate), jeden brązowy. Przewodnicy dobierają nam konie, oceniając na oko nasze predyspozycje do radzenia sobie z ich siłą i charakterem.
I znów siedzimy w siodłach! Stęskniłam się już za smakiem tej przyjemności. Te siodła rzeczywiście są dużo wygodniejsze od typowych mongolskich. Sińce zdają się nam nie grozić.
Z początku z trudem przychodzi mi zachęcanie mojego konia do przyspieszenia kroku. Nie reaguje ani na moje uporczywe "chuuu" (tu czyt. chuuu, widocznie inny dialekt), ani na popędzanie uderzeniami nóg o jego boki. Sporo czasu zajmie mi przyzwyczajenie go do reagowania na moje komendy.
Próbujemy się dowiedzieć, jakie nasze konie mają imiona, ale wychodzi na to, że są bezimienne. Młodszy przewodnik zna trochę angielski i pytanie "what is his name?" nie jest mu obce. Przy każdym kolejnym koniu, którego wskazujemy z tym zapytaniem, mówi: "no name", śmiejąc się. Jak później się dowiaduję, Mongołowie swoim koniom nie nadają imion. Przypisują im jedynie określenia opisujące ich maść lub usposobienie. Jako że poprzednim dwóm koniom nadałam imiona z racji ich umaszczenia, temu ustalam imię według tej samej zasady i mówię do niego: Siwek.
Jedziemy wpierw brzegiem jeziora. Dzień jest pochmurny i wczorajszy lazur wody utonął w szarościach. Zatrzymujemy się przy gerze rodzinnym starszego z naszych przewodników. Mieszka tu z żoną i 2letnim synkiem. Maluch wprost przepada za ojcem. Niezmiernie cieszy się na jego widok i mocno do niego się tuli. Widać między nimi dużo miłości. Są tu też handlarki i pytają nas, czy kiedy przyjedziemy z powrotem, będą mogły przyjść do naszych namiotów ze swoimi kramami. Nie wypada powiedzieć nie, więc już jesteśmy umówieni na zakupy. Wizyta tu najwyraźniej była zaplanowana. Żona przewodnika stawia przed nami garnek pełen chuuszuurów z farszem z jamy, świeżo upieczony chleb, domowej produkcji masło i pyszny ser z jaka. Airagu nie ma. Wzamian pijemy sute czaj. Nasi przewodnicy biorą ze sobą na drogę własne jedzenie. Śmiejemy się, że pewnie Cirin uprzedził ich, że jeśli sami nie zadbają o swoje żółądki, to będą przy nas przymierać głodem... I my dbamy o swoje, posilając się tutaj do syta. Najedzeni, ruszamy w drogę.
Jedziemy przez las, wpierw po w miarę równym terenie, a potem pod górę. Plan przewiduje, że jutro podjedziemy konno pod górę Ikh Uul, konie zaczekają, a my wyjdziemy na nią pieszo.
Zaczyna padać i stajemy, aby założyć na siebie peleryny. Bagaży zbytnio ochronić przed deszczem się nie da - spodziewać się trzeba, że będą mokre. Gdy wyjeżdżamy z lasu na otwartą przestrzeń, z lewej strony odsłania się przed nami piękna górska panorama. Widok na nią, tak balsamiczny dla serca, towarzyszy nam przez pewien odcinek drogi. Na postój na herbatę zatrzymujemy się na rozkwieconej leśnej polanie. Teraz nie pada, lecz ledwo ruszamy w dalszą drogę, znów zaczynają spadać na nas z nieba duże krople deszczu. Niebo przed nami przybrało kolor bazaltu - to znak, że blisko jest burza. Słychać pierwsze grzmoty. Popędzamy konie, aby jak najszybciej dotrzeć do miejsca, gdzie będzie można rozstawić namioty. Konie co prawda z burzą są oswojone i nie okazują przestrachu na jej odgłosy, trudno jednak przewidzieć, jak zachowają się, gdy oszczepy piorunów będą tuż tuż.
Namioty rozbijamy w deszczu w lesie, na nieco pochyłym terenie. Jest tak zimno, że zakładam na siebie wszystkie ciuchy, które mam przy sobie, łącznie ze swetrem z kaszmiru. Burza jednak nas omija, a i deszcz w końcu padać przestaje. Wychodzi słońce i znów robi się ciepło. Rozpalamy dwa ogniska - właściwie to jedno palimy my, a drugie nasi przewodnicy. Podziwiam, jak bardzo są zahartowani - chodzą boso po mokrej od deszczu trawie! Zadaszenie nad swoim legowiskiem zrobili z rozłożonej na kilku konarach płachty. W tym prowizorycznym schronieniu spędzą dziś noc. Nasze namioty to przy ich posłaniu kilkugwiazdkowe apartamenty. Oni jednak ze swoich miejscówek mają widok cenniejszy, bo prosto na położone poniżej jezioro Khovsgol.
Idziemy na spacer na pobliską górkę. Jak zachwalają nasi przewodnicy, piękny jest stamtąd widok na jezioro. I rzeczywiście - panorama urzeka. Aga zbiera tu nasiona dziko rosnącej cebuli. Razem z Lucynką zbierają w podróży nasiona różnych miejscowych roślin, chcąc je później zaszczepić na polskiej glebie. Schodząc z powrotem na dół, zajadamy się dziko rosnącą porzeczką. Chętnie zabralibyśmy jej trochę ze sobą "na potem", ale nie mamy jej do czego nazbierać.
Do późna siedzimy z Romkiem przy ognisku. Otaczają nas setki kilometrów dzikich przestrzeni. Myślę o porządku, jaki panuje w przyrodzie i o tym, jak w ów porządek ingeruje człowiek, regulując jej odwieczne prawa. Cisza płynąca z bezmiaru przyrody wokół przenika do serca. Jesteśmy nierozerwalną częścią tej potężnej, niezwykłej całości.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz