Poniedziałek, 23.08
Rano jemy międzynarodowe śniadanie. Do produktów dostępnych w lodówce z tytułu opłacenia noclegu, każdy dorzuca co ma, by się podzielić. Poranek upływa na ciekawych rozmowach...
Po śniadaniu znów się rozdzielamy - Wiesiek z Agą i Bartkiem idą wpierw do klasztoru Gandan, ja z Lucynką i Romanem chcemy przejść najpierw szlakiem kaszmiru. Nasz wybór, jak się później okaże, jest błędny, bo klasztor Gandan otwarty jest dla zwiedzających tylko do godziny 11. Wołamy taksówkę i próbujemy wytłumaczyć kierowcy, że chcemy dojechać do sklepu przy fabryce "Gobi". Kierowca nie tylko nie rozumie po angielsku, ale też nie bardzo wie, gdzie jest miejsce, które pokazujemy mu na mapie w naszym przewodniku. Z pomocą w tłumaczeniach przychodzi kilku przechodniów. Taksiarz ostatecznie zrozumiał, bo dowozi nas w miejsce, na którym nam zależy. Kaszmir w Mongolii miał być tani, ale pojęcie taniości okazuje się być względne, bo ceny swetrów oscylują wokół 100 dolarów. W swetr się więc nie zaopatrzam, ale jest tu bardzo sympatyczny sklepik z souvenirami, gdzie kupuję drobne prezenty dla bliskich. Odwiedzamy jeszcze dwa podobne temu sklepy fabryczne. Lucynka w kaszmiry nieco się tu obławia, ale wciąż nam mało. Wołamy znów taksówkę. Tym razem taksiarz zna angielski, więc prosimy go, aby zawiózł nas w miejsce, gdzie będziemy mogli dostać jakiś tani kaszmir. Zawozi nas pod wysoki budynek centrum handlowego. Budynek ma 9 pięter i na kazdym z nich są towary innego rodzaju. To kosmetyki, to sprzęt elektroniczny, to odzież, a na najwyższym piętrze jedzenie. Nic tu nie kupujemy, ale w knajpce na górze zjadamy z Lucyną po kurczaku. Kurczak zapewne z importu z Chin, ale po miesiącu jedzenia samej baraniny, kozy i woła, smakuje rewelacyjnie.
Tu się rozłączamy - Lucyna chce ruszyć do kolejnych sklepów z kaszmirem w centrum miasta, my z Romkiem chcemy się dostać na czarny rynek - największy targ w Ulan Bator. Nieco się obawiamy czy Lucyna się sama nie zgubi, ale skoro nam ze sobą nie jest po drodze, rozdzielić się trzeba.
Wołamy pod budynkiem centrum handlowego taksówkę. Wołamy znaczy wychodzimy na ulicę i wyciągamy rękę. Podjeżdża taksówka. Taksiarz ni w ząb nie zna angielskiego i kiedy mówimy mu "black market" patrzy na nas z rozdziabionymi ustami. Przypominam sobie, że czarny rynek nazywany jest także
Narantuul, więc podaję tę nazwę. "Aaaa
Narantuul, ok, ok" woła taksiarz. Najwyraźniej załapał. Wsiadamy więc i jedziemy. Po blisko pół godziny drogi w korkach przez centrum miasta taksówka staje i nasz kierowca pokazuje nam na budynek hotelu, na którym jak byk pisze
Narantuul. "No, no" mówimy, "No hotel". Głowimy się, jak wytłumaczyć mu, że chodzi o rynek. Gestykulacja niewiele daje - taksiarz w kalamburach jest słaby. W końcu wpadam na pomysł, aby sprawdzić słowo rynek w słowniczku w naszym przewodniku. Sprawdzam i mówię: "
Dzach! Dzach Narantuul". "Aaaa,
dzach Narantuul" woła kierowca "Ok, ok". Zawracamy i... taksiarz zawozi nas w dokładnie to samo miejsce, skąd nas zabrał. Okazuje się, że
dzach Narantuul jest na tyłach centrum handlowego, w którym byliśmy!
Na targu pełno jest ludzi. Wszyscy ostrzegają, że łatwo tu zostać okradzionym. Nam szczęśliwie się to nie zdarza, ale Romkowi otworzył ktoś kieszeń plecaka - przezornie nie miał tam nic cennego.
Przez targ przewijają się głównie Mongołowie. W tym tłumie wydawać by się mogło, że to spotkanie niewiarygodne, ale spotykamy się tu z Agą i Bartkiem. Kupić tu można wszystko - ubrania, piękne mongolskie kozaki, meble, sprzęt kuchenny, porcelanę, siodła i wszystko, co potrzebne do oporządzenia konia. Ja kupuję sobie płyty z muzyką - za cztery, z czego jedna to dvd z teledyskami, płacę 3200TG (jakieś 8zł). W części ze starociami wypatrzam mosiężny przycisk do papieru w kształcie popiersia klaczy i źrebięcia. Piękny jest i mam wielką ochotę go kupić. Z 45000TG handlarka zgadza się zejść nie niżej niż do ceny 40000TG i w pierwszym momencie rezygnuję. Potem znów, gdy po namyśle decyduję się na zakup, zbyt daleko mamy po niego się wrócić. Roman kupuje tu swetr z wełny wielbłąda i zapas skarpetek na prezenty. Odkupujemy też dziewczynie z guesthouse'a zjedzone jej wczoraj ciastka.
Stąd jedziemy na pocztę wysłać kartki i na plac Suche Batora, gdzie znajduje się budynek parlamentu. Każdy Mongoł chce mieć w swojej gablocie z pamiątkami zdjecie z pomnikiem Czyngis Chana przy parlamencie. Robimy sobie takie zdjęcie i my. Zaczepiają nas tu uliczni handlarze sprzedający swoje rysunki. Niemal błagają o kupienie kilku ich prac. Ja kupuję trzy, Romek jeden. Są rysowane tradycyjnymi mongolskimi technikami akwareli i piórka, a przedstawiają sceny z życia wokół gerów.
Spotykamy tu też i odstępstwo od reguły, że "nie ważne, jak co wygląda, ważne, że spełnia swoją funkcję", wyrażajace zależność dokładnie odwrotną. Jeden z najnowocześniejszych budynków przy placu Suche Batora, który miał z założenia być centrum biznesowym i włożono w niego mnóstwo pieniedzy, stoi pusty, ponieważ inspekcja budowlana nie może go odebrać. Z oszczędności nie uwzględniono w konstrukcji budynku elementów zabezpieczających na wypadek trzęsienia ziemi.
Wracając do guesthousu wstępujemy jeszcze do narodowego domu towarowego. Ulegam pokusie i kupuję tu sobie swetr. Dla Romka po tym dniu słowo "kaszmir" będzie równoważne przekleństwu...
Kiedy oddaję dziewczynie z recepcji ciastka, woła do mnie "no, no" i mówi, ze ona dostała te ciastka od innej dziewczyny. Nie zgadzam się jednak, by ich nie przyjęła. Z tego, co mówiła, zrozumiałam, że te ciastka, które wczoraj jej zjedliśmy, sama dostała od kogoś w poczęstunku i dlatego nie chce ich od nas przyjąć.
Później jednak okazuje się, że Lucynka przed nami jej je oddała i o tym właśnie dziewczyna mówiła. Tak więc wzamian dwóch dostała cztery. I bardzo dobrze! Sprawiedliwości stało się zadość.
Od czasu obiadu w centrum handlowym nic nie jedliśmy i burczy nam w brzuchach. Wybieramy się więc jeszcze z Romkiem zjeść gdzieś kolację. Znalezienie knajpy z jedzeniem o tej porze, to znaczy po godzinie 21, okazuje się tu być jednak wyzwaniem. W pierwszym z lokali nie ma już nic poza pizzą z mikrofali. Kolejny jest zamkniety z powodu wewnętrznej imprezy, a nastepny zaraz zamykają. W dość drogiej amerykańskiej restauracji co prawda skladamy zamówienie, ale po 10 minutach przychodzi kelner i przepraszając nas, mówi, że tego, co zamawialiśmy nie ma. Dziękujemy więc i zrezygnowani wracamy. Po drodze wpada nam w oczy niepozorna z zewnątrz knajpka chińsko-koreańska. Jest otwarta i jest tu trochę klientów, co znaczy, że zjeść coś można. To nasza ostatnia deska ratunku w kwestii ciepłego posiłku. Na nasze szczęście menu jest ze zdjęciami, bo nikt tu angielskiego nie zna i bez obrazków niemożliwym byłoby rozszyfrować, co jest do wyboru. Zamawiamy coś, co wygląda jak ryba. I rzeczywiście dostajemy rybę wraz z zestawem przeróżnych dodatków. Po raz pierwszy jem rybę pałeczkami. Smakuje wyśmienicie! Nie wiem, czemu tak jest, ale dopiero tu (przez te pałeczki?) poczułam, że jestem w Azji...