czwartek

Dzień Dwudziesty Drugi - Trzynastego w piątek...

Piątek, 13.08

Od rana pada deszcz. Gdy patrzymy do góry, widzimy świeżo oprószone śniegiem górskie szczyty. Prawdziwie jesienna pogoda...
Przed wyruszeniem w drogę kupujemy od naszych gospodarzy krążek bardzo smacznego sera z jaka. Dowiedzieliśmy się, że w miejscowości oddalonej o 40km odbywa się dziś Nadaam dzieci, a uściślając: wyścigi konne dla najmłodszych. Oczywiście chcemy zobaczyć to widowisko, więc obieramy kierunek na miejsce rozgrywania zawodów.
Za sprawą padającego od dwóch dni deszczu rzeki są bardzo wezbrane. Przed nami jedna z nich. Jeszcze 2 dni temu przejechalibyśmy przez nią bez żadnego problemu, dziś jednak sprawia nam kłopot. Zanim do niej wjeżdżamy, Cirin szepcze słowa buddyjskiej modlitwy. Pomimo błogosławieństwa, po środku rzeki gaśnie silnik i auto ani drgnie, by ruszyć do przodu. Nie pomagają nawet nasze usilne "Chuuu". Silnik nie słucha. Cirin zarządza, że mamy wysiąść. Ponieważ otwarcie tylnych drzwi grozi powodzią, przeciskamy się na przednie siedzenie, by wyjść z auta drzwiami obok kierowcy. Stąd stajemy na suchym lądzie. Dla odciążenia auta odmontowujemy też przednie siedzenie. Jest efekt. Samochód udaje się uruchomić z akumulatora. Możemy jechać dalej. Przed nami jednak jeszcze jedna, jeszcze bardziej wezbrana rzeka. I powtórka z rozrywki - znów po środku nurtu stajemy. Tym razem nawet wysiadanie przez przednie drzwi nie uchroni nas przed zamoczeniem nóg po kolana w wodzie. Szczęśliwie, na drugim brzegu rzeki stoi samochodem mongolska rodzina - ojciec, mama i syn. Ojciec ma na nogach wysokie po uda gumowce, wchodzi do rzeki i przenosi nas kolejno na swoich plecach na suchy brzeg. Jak bardzo jesteśmy mu wdzięczni! Gdy już wszyscy stoimy na brzegu, chłopcy wchodzą do wody (Wiesiek na boso) wspomóc Cirina, pociągając samochód za zderzak do przodu. W końcu silnik odpala. Pakujemy się do auta z powrotem, mając nadzieję, że to już koniec przygód z rzekami na dzisiaj.
Po drodze zatrzymujemy się jeszcze, by pomóc komuś, kto zakopał się swoim samochodem w błocie. Tu jednak sprawa jest bardziej beznadziejna niż w naszym przypadku i pomoc nie przynosi efektu. Cirin mówi: "Auto kaput". Nie mogąc nijak się przysłużyć, jedziemy dalej. W miejscowości, do której dojeżdżamy, zabieramy na stopa mężczyznę w odświętnym deelu i jego wnuczkę. Także jadą zobaczyć wyścigi konne, więc nam ze sobą po drodze. Autostopowicz śmieje się do nas serdecznie, jego wnuczka jest zalękniona. Przedstawiamy się sobie, choć bardziej przez grzeczność i ciekawość brzmienia mongolskich imion, bo i tak przecież po chwili już ich nie pamiętamy.
Wciąż pada. Na miejscu zawodów okazuje się, że mają zacząć się dopiero za godzinę, więc rezygnujemy z tak długiego czasu czekania. Rozglądamy się jedynie dłuższą chwilę po miejscu zdarzenia. Przybyło tu dużo ludzi. Pomimo iż pada, nikt nie ma nad głową parasola. Ogólnie atmosfera panuje tutaj świątecznie radosna. Są konie, są dzieci, ich rodzice i przyjaciele. Gdy odjeżdżamy kawałek, mijamy pędzące na koniach dzieciaki. Wyskakujemy szybko z samochodu, aby obejrzeć wyścig z bliska. Na czele wyścigu jest dziewczynka! Ileż radości zarówno dla dzieci, jak i dla koni jest w tych zawodach! To nie wyścig o pierwsze miejsca, to po prostu świetna zabawa. Widać, że dla dzieci jazda konno jest czymś równie oswojonym i łatwym jak chodzenie o własnych nogach. Niejedno jedzie na oklep, a są nawet takie, które jadą boso. Z werwą i pasją poganiają swoje konie. Nie sposób małych jeźdźców nie podziwiać! A ich radość i energia zaraża. Ale cóż to. Jakiś policjant mówi coś do Cirina, zamaszyście przy tym gestykulując, a po chwili zagania nas w stronę samochodu. Mamy odjechać z toru wyścigu. Nie chcąc zakłócać zawodów, wsiadamy i odjeżdżamy.
Na przełęczy na wysokości 2500mnpm, zaskakuje nas śnieg. To pierwsze nasze zetknięcie z zimą tego lata, czy może raczej: tej jesieni.
Na obiad zatrzymujemy się w małej restauracyjce w miejscowości, w pobliżu której odbywają się zawody. Zamawiamy tu cuiwan - jakby w odpowiedzi na nasze kulinarne tęsknoty, wołowina w potrawie jest wyjątkowo miękka. Gdy siedzimy przy stole, Cirin ni stąd ni zowąd mówi z poważną miną: "Tri litry". "Tri litry?" dopytuje z niedowierzaniem i niepokojem Lucynka. "Zostały nam w baku tylko trzy litry benzyny??" Cirin kiwa potakująco głową: "Tri litry". "Fuel tylko tri litry?" "No, no" śmieje się Cirin "Tu Tri litry, misto". Wyjaśnia się, że miejscowość, w której jesteśmy, Tri litry się nazywa.
W dalszej drodze zatrzymujemy się na wzniesieniu na granicy ajmaków. Granica oznaczona jest dużą tablicą z podobizną Czyngis Chana. Stoją tu też samochodami nasi znajomi z polskiego biura podróży. Jest bardzo zimno. Patrzymy na ośnieżone góry przed sobą - przez przełęcz pomiędzy nimi będziemy za chwilę przejeżdżać.
Za kolejnych 20 ujechanych kilometrów, Cirin oznajmia nam, że jest problem z hamulcami i będziemy musieli poszukać noclegu gdzieś wcześniej niż to zakładał nasz plan. Znajdujemy nocleg w aule, przy którym stoją drewniane domki. Możemy wynająć jeden z nich. Tak też robimy. To jak dotąd nasz najdroższy nocleg, nie wliczając pobytu w gorących źródłach - płacimy po 4000TG od osoby. Są tu 4 łóżka, takie jak w gerach, i koza do ogrzania pomieszczenia. Drewno, które dostajemy, jest jednak mokre i nie chce się palić.
Gospodyni przynosi nam świeży jogurt. Zjadamy go z jagodami, które zastaliśmy na stoliku. Pycha! Znosimy sobie wodę z rzeki i urządzamy w domku łazienkę. Do mycia i prania używamy plastikowej miski pożyczonej od Cirina. Dziś nas upomina, że mamy tego nie robić, bo miska jest do żywności... Postanawiamy, by przy najbliższej okazji mu ją odkupić.
Gdy my robimy pranie, Cirin grzebie w podwoziu samochodu. Woda z rzeki narobiła nam ambarasu. Ale przecież, jak głosi piosenka, trzynastego wszystko zdarzyć się może...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz