środa

Dzień Siódmy - Wielbłądy, Biała stupa i pierwszy airag

Czwartek, 29.07

Wybieram się na poranny spacer po okolicy. Jesteśmy w pobliżu miejsca, które nazywa się Baga Gazriin Chuulu. Są tu urokliwe skały, wśród których gdzieniegdzie bielą się czaszki zwierząt. Obserwuję spore stadko kóz pasące się w pobliżu. Łagodne poranne słońce rozświetla krajobraz - dookoła otwarta zielona przestrzeń, jedynie tu gdzie stoję ubarwiona szarościami skał.
Przy naszym gerze kręci się duży czarny pies. Psów w Mongolii jest dużo. Każda rodzina, która hoduje bydło, ma przynajmniej jednego psa, który pilnuje stada. Dawniej, gdy obca karawana zbliżała się do aułu, krzyczano z koni do gospodarzy: "Uwiążcie psy!". Słowa te przyjęły się później w języku jako pozdrowienie przy powitaniu. Lucynka psów bardzo się boi od czasu przykrego doświadczenia z dzieciństwa i tutaj przechodzi ciężkie próby, gdy musi sama oddalić się gdzieś od geru. Psy tutaj zwykle są groźne, choć gdy już zapoznają się z naszym zapachem i widzą, że gospodarze są dla nas łaskawi, możemy czuć się w ich obecności jako tako bezpiecznie.
Po śniadaniu, część grupy wybiera się na spacer, a w gerze zostajemy tylko ja z Romkiem. Odwiedza nas mała dziewczynka, córeczka gospodarzy. Gdy widzi, że rozczesuję sobie włosy, podchodzi do mnie, zabiera mi z ręki szczotkę i zaczyna mi je szczotkować sama. Nawet wpina mi we włosy wsuwkę wyjętą z własnej fryzury. Daję jej w podziękowaniu buziaka, a ona zaczyna całować mój plecak! Nie zamieniamy ze sobą ani słowa, lecz to spotkanie staje się jedną z perełek wśród moich wspomnień z podróży.
Pakujemy bagaże i ruszamy w dalszą drogę. W niedługim czasie zatrzymujemy się na krótki postój w miasteczku Mandalgovi. To miasteczko żyje już zupełnie innym rytmem niż chaotyczna stolica. Jest tu wyraźnie spokojniej. Po raz pierwszy widzimy tu ludzi w tradycyjnych mongolskich strojach z jedwabiu zdobionego symbolami zaczerpniętymi z tradycji ludowej - deelach.
Dziś krajobraz zmienia się w bardziej półpustynny i z każdym kilometrem ubywa mijanych po drodze orłów. Są za to pierwsze wielbłądy! Oczywiście, zgodnie z zasadą, że wszystko co pierwsze trzeba sfotografować, zatrzymujemy się zrobić im sesję zdjęciową. Kawałek ujechanej drogi dalej, zatrzymujemy się znowu, tym razem przy wielbłądach stłoczonych przy wodopoju. Z podziemnego źródła właściciel stada i jego syn wyciągają za pomocą uwiązanego na linie wiadra wodę i przelewają ją do drewnianego koryta. Takie naturalne studzienki jak ta są tu podstawowym źródłem wody pitnej także dla ludzi. My także w nich zaopatrujemy się w wodę w ciągu całego pobytu w Mongolii.
Obiad znów jemy w stepie. Upał jest jeszcze większy niż wczoraj. Ziemia jest wyschnięta i coraz mniej tu roślinności. Widujemy za to przemykające szybko między kępkami traw jaszczurki. W całym regionie Gobi jest ich niezliczona ilość.
Zbliża się już wieczór, gdy docieramy do miejsca, które ma być atrakcją dnia - "Białej stupy". Słysząc nazwę, sądziliśmy, że zobaczymy tu budowlę buddyjską, tymczasem zatrzymujemy się samochodem na skalnym urwisku i żadnych zabudowań w zasięgu wzroku tu nie ma. Od skał za to trudno oderwać spojrzenie. Tak fantazyjnych kolorów nie widziałam w przyrodzie nigdzie. Piaskowa skała pomalowana jest dziesiątkami odcieni brązu, żółci, pamarańczu i czerwieni. Pięknie tu! Istny raj dla obiektywu. Na zdjęciach krajobraz wygląda niczym marsjański. Schodzimy na spacer po skalnych formacjach poniżej. Chylące się ku zachodowi słońce pięknie oświetla tęczowe skały. Spotykamy tu grupę turystów z Izraela, których spotkamy jeszcze kilkakrotnie na trasie naszej podróży.
Namioty rozbijamy przy gerach rozstawionych w odległości kilku kilometrów od białej stupy. Biwakować można w całej Mongolii w dowolnym miejscu zupełnie za darmo.
Gdy wybieram się na spacer po okolicy, zamieniam kilka słów z mieszkającą tutaj dziewczyną. Zaprasza mnie do swojego geru. Ma 20 lat i studiuje w Ulan Bator bankowość. Mieszka tu z dwójką rodzeństwa, a ich rodzice mieszkają 10km dalej. Jej młodszy brat już zakończył edukację - teraz będzie się zajmował pomaganiem rodzicom przy ich dobytku. Hodują 50 wielbłądów. Obowiązek szkolny w Mongolii kończy się w wieku 16 lat. Dalej kształcą się niemal wyłącznie kobiety. Nawet na kierunkach inżynieryjnych 75% studentów to dziewczyny. Są bardziej ambitne. Mężczyźni zajmują się przede wszystkim dobytkiem i hodowlą albo wchodzą w biznes turystyczny - zostają kierowcami lub jak Manlai otwierają własne biura zajmujące się organizacją wycieczek. Pytam dziewczyny wprost, czy można u niej spróbować airagu (kumysu). Od dwóch dni konieczność sprówowania tego rozsławionego w świat alkoholu jest głównym tematem naszych rozmów. Jak dotąd nie było do degustacji okazji. Dziewczyna (oczywiście jej imienia już nie pamiętam, choć powtórzyłam je przy niej pewnie kilka razy, starając się wbić sobie w pamięć) mówi, że tak i już nachyla się nad blaszaną misą pełną białego napoju, by trochę mi nalać, gdy pytam, czy mogłabym zatem przyjść do niej z przyjaciółmi, ktorzy także chętnie by spróbowali. Odpowiada, że tak, więc idę do moich towarzyszy z radosną wiadomością, że mamy zaproszenie na airag. W związku z zamieszaniem wokół gotowania zupy na kolację, wybiera się jednak ze mną sam tylko Romek. Airag, którym zostajemy poczęstowani, powstał ze sfermentowanego mleka wielbłąda i smakuje zupełnie dobrze. Trochę przypomina w smaku skwaszony kefir. Dziewczyna i jej brat tłumaczą nam teksty odtwarzanych z taśmy magnetofonowej mongolskich piosenek. Jak w całym świecie, są o miłości. O tym, jak on bardzo kocha, jak ona tęskni, albo jak miłości brakuje... Przed wyjściem prosimy jeszcze o kubek airagu dla naszych towarzyszy. Gdy im go zanosimy, okazuje się, że w międzyczasie miseczkę airagu przyniósł nam także nasz kierowca.
Ger budowany jest na bazie drewnianej kraty rozstawianej na lini okręgu. Na ową kratę nakładany jest gruby wełniany materiał: wojłok i płótno. Sklepienie geru podtrzymują belki łączące tworzącą ściany kratę z okrągłym otworem sufitowym podtrzymywanym na dwóch opartych na podłodze drewnianych słupkach. Belek sufitowych powinno być 108 (to święta liczba buddyjska), jednak nie doliczamy się tam, gdzie liczyliśmy, więcej niż 88. Otwór sufitowy jest zasłaniany lub odsłaniany wedle potrzeby. Zapewnia on dostęp światła dziennego do pomieszczenia i wentylację. Belki sufitowe, jak i obręcz otworu z podrzymującymi ją słupkami, zwykle malowane są na kolor pomarańczowy i zdobione barwnymi wzorami. Cały wystrój geru jest jaskrawo kolorowy. Na meblach także dominuje kolor pomarańczowy, ale są tu też jaskrawe zielenie i czerwień. Sposób urządzenia geru i dobór kolorów zależy od fantazji gospodarzy, choć zwykle urządza się gery zgodnie z zasadą: im barwniej, tym lepiej. Mongołowie przenoszą się ze swoimi gerami na nowe miejsce 2-3 razy do roku. Wędrują po 20-30km, głównie w poszukiwaniu nowych pastwisk dla stad. W transporcie dobytku pomagają jaki i wielbłądy, choć współcześnie coraz częściej pakuje się toboły na przyczepki samochodów. Gery rozstawiane na zimę mają nieco inną konstrukcję - warstwy drewna i materiałów są grubsze. A zimy sa tutaj mroźne - temperatury spadają nawet poniżej 40 stopni.
Słówko jeszcze o toaletach. Tradycyjne w naszym rozumieniu łazienki spotkaliśmy w Mongolii jedynie w stolicy i w jedynych dwóch turystycznych obozach gerów, w których nocowaliśmy w drodze. Toalety mają tu postać drewnianych wychodków, zwykle bez drzwi, osłaniających wykopany w ziemi dół, na którym położone jest kilka desek. Spotkaliśmy się jednak i z takim wychodkiem, który tworzony był przez sięgający wysokosci kolan drewniany płotek. Latryny stawiane są w odleglości kilkudziesięciu metrów od geru dla zachowania czystości w jego bezpośrednim otoczeniu. Łazienek natomiast nie ma. Umywalki mają postać zawieszonego nad blaszaną miską pojemnika z kranikiem, do którego wlewa się wodę. Ludzie kąpią się w miskach. W regionie Gobi woda jest jednak tak deficytowym i cennym zasobem, że i na taką kąpiel mieszkający tam Mongołowie pozwolić sobie mogą rzadko. Najczęściej ich toaleta polega na przemywaniu się zamoczonym w wodzie kawałkiem szmatki. W pozostałej części Mongolii jest sporo rzek i jezior, jednak w nich kąpać się ani prać nie wolno. Zakaz mycia się w rzekach i jeziorach wprowadził jeszcze sam Czyngis Chan. Jest to zasadne, gdy pomyśli sie o tym, jak dużo jest tutaj zwierząt, dla których rzeki i jeziora to naturalne wodopoje. Mongołowie pilnie przestrzegają tej proekologicznej zasady. Raz byliśmy świadkiem, gdy jakiś Europejczyk płukający w rzece koszulę został zganiony przez Mongoła, z charyzmą krzyczącego do niego: "Stupid! What are You doing?!?" My czerpaliśmy wodę z rzek i jezior do wiader, by potem użyć jej do mycia się i prania, jednak te czynności wykonywaliśmy w pewnej od nich odległości. Dzięki temu przepisowi, wody w rzekach i jeziorach są tu tak czyste!
Myślę o tym, jak cudnie wyglądać musi tu rozgwieżdżone niebo, gdy noc jest bezchmurna. W pobliżu nie ma żadnej miejscowości, z której światła albo wypuszczane w powietrze zanieczyszczenia mogłyby zamglać obraz dekorowanego gwiazdami baldachimu. Niestety dziś niebo jest zachmurzone, a po zmroku zaczyna padać deszcz...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz