piątek

Dzień Dwudziesty Ósmy - Duża Góra

Czwartek, 19.08

Noc była mroźna. Nie domyka nam się zamek w namiocie i sporo zimnego powietrza weszło do wewnątrz. Z powodu zimna, pomimo puchowego śpiworu i czapki z wielbłąda, ledwo tę noc przespałam.
Nastawiliśmy budzik na godzinę 6:04. Idziemy dziś z Romkiem i Lucynką w góry. Jeszcze nie wygrzebaliśmy się z namiotu, kiedy słyszymy syk palnika - znak, że Cirin rozpala już palenisko w gerze, gdzie śpią nasi przyjaciele.
Poranek jest piękny. Niebo jest bezchmurne, nad jeziorem unosi się mgła. Na tropiku namiotu, jak i na trawie i płótnie geru, osiadł przez noc szron.
Zmarznięci po nocy, ogrzewamy się przy kozie i jemy ostatnie kromki chleba. Po drodze mamy zatrzymać się w sklepie, żeby kupić coś na śniadanie dla reszty naszej ekipy. Jedzie z nami przewodnik, aby wskazać nam miejsce, z którego mamy wyruszyć, by dojść na Ikh Uul (2967mnpm). Jest nieco po godzinie 7. Sklep niestety jest jeszcze zamknięty, więc będą musieli wybrać się na zakupy raz jeszcze... Jedziemy jakiś kilometr wąską polną drogą wiodącą przez łąki i lasy. Zatrzymujemy się w miejscu wskazanym przez przewodnika i wysiadamy z auta. Przewodnik pokazuje na lesiste pasmo gór przed nami. Cirin tłumaczy nam, co do nas mówi. Wynika z tego, że Ikh Uul jest za tymi lesistymi górami. Gdy wejdziemy na nie, powinniśmy zobaczyć drogę dla koni, którą możemy podejść pod sam szczyt. Dziękujemy za wskazówki i się żegnamy.
Nie ma tu żadnego szlaku prowadzącego na zalesione wzgórze - trzeba nam przecierać sobie drogę przez zarośla. Pod górę wychodzimy ścieżynkami wydeptanymi przez zwierzęta, a na leśnych polanach napotykamy odchody niedźwiedzi. Gdy już jesteśmy na szczycie wzniesienia, zamiast końskiego traktu, widzimy przed sobą skalistą górę. Decydujemy się na nią wdrapać, ale zanim, zajadamy się z Lucynką rosnącymi tu dzikimi porzeczkami. Bardzo trudno nam się od nich oderwać... Owoców w Mongolii przecież za grosz! Romek robi co może, by zmotywować nas do dalszego marszu, ale trochę czasu mija, zanim nasycimy się witaminą C na tyle, by uznać, że to właściwy moment do ruszenia w dalszą drogę. Wspinamy się po osuwających się spod nóg kamieniach. Gdy już jesteśmy na górze, okazuje się, że spokojnie mogliśmy ją ominąć. Trzeba nam wejść na kolejną zalesioną górę. Za tym lesistym pasmem są skaliste szczyty, które wydają nam się być naszym celem. Odpoczywamy tu chwilę i idziemy dalej.
Wychodzimy z lasu na przełęcz, z której mamy piękny widok na jezioro. Pełno tu drobnych niebieskich kwiatków. Za skalistymi górami, które są tuż przed nami, odsłonił się z kolei nowy ośnieżony szczyt - mniemamy, że to pewnie Ikh Uul, obieramy więc go sobie za kierunek. Po drodze są płaty świeżego śniegu. Fragmenty trasy przechodzimy wąską ścieżką, tym razem zdaje się, że wydeptaną przez ludzi. Ktoś więc jednak tu chodzi. My jednak na swoim szlaku nie spotykamy żywego ducha (szczęśliwie wliczając w to pojęcie niedźwiedzie).
Widoki wkoło są cudne. Na prawo od kierunku, w którym idziemy, widzimy bardzo zróżnicowane pasma gór i kratery wulkanów, za nami jezioro, z lewej mamy widok pasmo szczytów, które są bezpośrednio przed nami.
Po dużych głazach i osuwisku kamieni wychodzimy na płaski szeroki szczyt, po środku którego ułożone są z kamieni 3 stosy owo. W pobliżu jednak jest jeszcze jedna góra, która wydaje nam się wyższa od tej, na której stoimy i to tamtą ustalamy sobie za ostateczny cel naszej wędrówki. Wspiąć się na nią jest trudniej. Wejście nań wymaga pełnej uwagi i wsparcia rąk. Bardzo łatwo też wpaść nogą w głębokie szczeliny między głazami. Na szczycie skaczemy po czubkach wystających ze śniegu głazów. Widoczność jest wymarzona. Dzień jest ciepły i niebo jest przejrzyste. Dużo słońca, żadnych chmur. Żadnych ludzi. Wkoło dziewicze góry. Za nami 8 godzin wędrówki. Jest już godzina 15, więc nie ominie nas schodzenie po ciemku. Gdy już zeszliśmy z góry na przełęcz pomiędzy "naszym" szczytem a szczytem, na którym są owo, spotykamy turystę z Francji. Jest tu z trójką znajomych, oni jednak zostali na górze z kopczykami kamieni. On sam też nie wybiera się już dalej. W ogóle wydaje nam się, że na szczyt, na który weszliśmy, mało kto wchodzi, kończąc trasę na tym poprzednim. Czy weszliśmy na właściwy Ikh Uul - chyba nigdy się tego już nie dowiemy. Na pewno wyszliśmy na najwyższy szczyt w okolicy. Nazwa Ikh Uul oznacza po prostu: duża góra. Wydaje się, że wiele szczytów miejscowi mogą nazywać tu tymi słowami.
Przed dalszą trasą, napełniamy tu butelki wodą ze strumienia.
Omijamy szczyt z owo trawersem, idąc stromym zboczem po osuwających się kamieniach i śliskich płatach śniegu. Ostrożnie trzeba stawiać tu każdy krok. Gdzieniegdzie zapadamy się po kolana w zaspy. Gdy docieramy na przełęcz, decydujemy się na kolejny skrót. W dole, po lewej od przełęczy swój początek ma rzeka. Wymyślamy, aby dojść do jeziora jej korytem. Za niedługo zapadnie zmrok, więc gdybyśmy chcieli wracać drogą, ktorą przyszliśmy, jest ryzyko, że pobłądzimy. Zejście do koryta rzeki okazuje się być jednak karkołomne. Drobne żwirowe kamienie osuwają się spod stóp z efektem lawiny. Im niżej schodzimy, tym trudniej jest wyszukać stopą i dłonią fragmenty podłoża mogące dać oparcie. O upadek na skałę poniżej nie trudno. Gdy w końcu udaje nam się zejść do rzeki, niewiele jest łatwiej. Ziemia wciąż się spod stóp osuwa. Przeskakujemy po mokrych kamieniach z jednego brzegu na drugi, to znów idziemy wzdłuż jej skalnego koryta, szukając dłońmi uchwytów w skale, a stopami skalnych występów, o które można by zaczepić choć czubek lub krawędź buta. Jako że jednak kontakt ze skałą lubimy, pomimo zmęczenia i niewątpliwego ryzyka - lepiej nie myśleć jakiego w skutkach - upadku, jest to schodzenie dla nas atrakcją. Rozluźnić uwagę można niemniej dopiero, gdy docieramy do pierwszych drzew. Teraz nasza droga przebiega szerokim skalistym kanionem otaczającym koryto rzeki. Tu już teren jest zupełnie bezpieczny. Stąpamy po granitowych głazach - wydaje się, że nikt nie eksploatuje tutaj ich naturalnych złóż. Zbyt trudno byłoby je stąd przetransportować. Zapada zmrok. W miarę drogi rzeki ubywa, aż w końcu idziemy zupełnie wyschniętym korytem. Co jakiś czas zbaczamy zeń na łąkę i w las, szukając wydeptanej przez ludzi lub konie ścieżki. Jest już zupełnie ciemno. Przyświeca nam jedynie światło księżyca. Mamy ze sobą co prawda czołówki, ale nie wyciągamy ich z plecaków. W końcu dochodzi naszych uszu szczekanie psów, co oznacza, że w poblizu są gery. W istocie, w chwilę później dochodzimy do drogi, którą wczoraj wracaliśmy ze spaceru. Do "naszego" geru docieramy o 22.30. Przez brak zasięgu w telefonach nie mieliśmy przez cały dzień z nikim kontaktu i teraz dostajemy burę za tak późny powrót. Podobno, ledwo zapadł zmrok, byliśmy już poszukiwani w miejscu, gdzie rano rozstaliśmy się z Cirinem.
Aga z Bartkiem i Wiesiek spędzili ten dzień na wycieczce konnej. Wyjechali z przewodnikiem na jedną z gór w otoczeniu jeziora. Podobnie jak dla nas, był to dla nich dzień bardzo udany!
Zmęczeni, szybko zasypiamy. Nie ma dwóch zdań - to był jeden z najatrakcyjniejszych dni w Mongolii!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz