wtorek

Dzień Szósty - Sainbainauu, Mongolia!

Środa, 28.07

Ulan Bator nazywane jest najbrzydszą stolicą świata. To stwierdzenie nie dziwi, gdy weźmie się pod uwagę estetyczny i architektoniczny nieład, jaki tu panuje. Wydaje się, że Mongołowie zupełnie nie przywiązują wagi do tego, jak coś wygląda ani gdzie stoi, ważne, aby spełniało swoją funkcję. Poobdzierane kioski ruchu, jurty rozstawione na chodnikach tuż przy miejskich zabudowaniach i parkujące na ulicy samochody to widok powszechny. Co krok są knajpki z karaoke i night cluby, choć można i znaleźć reklamujący się krzykliwym neonem lokal z muzyką flamenco. Na przedmieściach dachy jurt bielą się pomiędzy kolorowymi dachami murowanych i drewnianych domków. To miasto chaosu. Chaotyczna jest nie tylko architektura, chaotyczna jest tu cała organizacja życia. Ulice są bardziej dzikie niż step. Gdyby wkroczyła tu polska policja, sypałyby się mandat za mandatem. Piesi przechodzą przez ulice pomiędzy jadącymi samochodami, a kierowcy jeżdżą tak, jakby jedynym warunkiem dla wydania im prawo jazdy było opanowanie umiejętności jechania do przodu i naciskania klaksonu. Trąbią na siebie często, ale nie nerwowo - trąbić po prostu kiedy się jedzie trzeba. Zdarza się, że na środku skrzyżowania stoi kierujący ruchem policjant, jednak i tak nie trudno wyobrazić sobie tutaj wypadek. W tym wszystkim jednakże zaznacza się unikatowy urok tego miasta i etykieta najbrzydszej stolicy swiata w cieniu tego uroku niknie.
Podobnie jak w dwóch innych miastach w Mongolii stanowiących czołową trójkę największych tu miast, Erdenet i Darchan, mieszkańcy Ulan Bator wzorują się na zachodnim stylu życia. W tych miastach koncentruje się świat biznesu i ośrodki przemysłowe (wydobycie miedzi i węgla brunatnego, produkcja materiałów budowlanych i wyrobów ze zwożonego tu z prowincji kaszmiru). Ludzie słuchają MTV i ubierają się w ciuchy markowane nazwami zapożyczonymi od znanych światowych firm. Młodzi ludzie na ulicach wyglądają tak samo jak w krajach europejskich. Chłopcy noszą modne fryzury, a dziewczyny mają nienaturalnie białą cerę - wydaję się, że podobnie jak w Indiach panuje tu moda na kremy wybielające naturalną ciemną karnację. Najwyraźniej nie ma za to, jak u nas, mody na damską depilację - maszynek do golenia dla pań w jakiejkolwiek postaci nie uświadczy się w żadnym sklepie.
O 10 rano przed blokiem czeka już na nas kierowca. Przedstawia nam się, lecz już po chwili nie pamiętamy jego imienia. Nasze europejskie ucho z trudem przyswaja mongolskie sylaby. Jedyne słowo, którego dotąd udało nam się nauczyć to "Sainbainauu" czyli "Dzień dobry, jak się masz". Misiek, jak Wiesław ochrzcił zastępczo kierowcę, zna po trochu słów z kilku języków, więc tymiż się z nim porozumiewamy. Nasza wymiana zdań w czasie całej podróży jest zbitkiem wyrazów angielskich, rosyjskich, czeskich (nasz Misiek przez pół roku pracował w dawnej Czechosłowacji, sprzedając buty), mongolskich (z czasem opanowaliśmy mongolskie dziękuję i nazwy rodzajów mięsa) i polskich. Nieporozumienia zdarzają się rzadko. Szybko chwytamy też dobry kontakt. Misiek to człowiek z sercem na dłoni i życzliwym uśmiechem w oczach. Zaradny okazuje się być przy tym ogromnie i celująco obeznany z bezdrożami stepu. Niczym anioł stróż czuwać też będzie nad tym, by nasza podróż była tak tania, jak tylko jest to możliwe. Nie ma dwóch zdań co do tego, że bez niego nasza wyprawa nie miałaby swojego kształtu.
Nasze autko to stary rosyjski uaz. Obok kierowcy jest miejsce dla jednej osoby, z tyłu dla pięciu. Dla nas jak ulał. W okienkach wiszą niebieskie zasłonki, a ściany i sufit wyłożone są miękkim skóropodobnym obiciem. Fotele całkiem komfortowe - zdaniem Wieśka jest tu wygodniej niż w land roverze! Z przodu siada dziś Romek, my rozgaszczamy się z tyłu. W ciągu kolejnych tygodni będziemy się zmieniać miejscami.
Jedziemy wpierw do banku wymienić dolary na tutejszą walutę, tugriki. Wszyscy razem do kupy mamy ich teraz blisko milion. Pliki banknotów (monety nie są w obiegu tu wcale) ledwo się mieszczą w naszych portfelach. Część pieniedzy od razu trafia na zasadzie składki do "wspólnej kasy" w saszetce Romka. To będą pieniądze na jedzenie, paliwo i noclegi.
Z banku jedziemy na targ zaopatrzyć się w jedzenie na podróż. Manlai doradził nam, aby to tutaj kupić większość suchego prowiantu na drogę, bo wszelkie produkty typu konserwy, makaron, ryż, herbata są tutaj tańsze niż na prowincji. Postanawiamy więc zrobić zapasy na całe 26 dni, a po drodze zaopatrzać się jedynie w warzywa, wodę i pieczywo. Targowisko jest tak duże, że łatwo tutaj pobłądzić. Wpierw część produktów kupujemy wspólnie, co chwila znosząc je do samochodu, potem rozdzielamy się na dwie grupy - chłopcy idą kupić podróżną kuchenkę wraz z zapasem kartuszy z gazem do niej, my idziemy po warzywa. Oczywiście z talentem gubimy nie tylko się, ale gubimy i część zakupów. Gdy w końcu udaje nam się odnaleźć samochód, odkrywamy, że kapusty i marchewki, które z całą pewnością kupiłyśmy, nie ma w siatkach z warzywami, które szczęśliwie udaje nam się donieść...
Opuszczamy Ulan Bator i ledwo ujeżdżamy kilometr, kończy się asfalt. Dróg asfaltowych w całej Mongolii jest wszystkiego 1600 kilometrów. Dla uprzytomnienia jak to niewiele, powiem, że w 5 razy mniejszej Polsce mamy ich ponad 240 tysięcy kilometrów. Asfalt poprowadzony jest tu od granicy z Rosją do stolicy i od stolicy w kierunku granicy chińskiej, a także do miast Erdenet i Ajvarcheer w pobliżu Karakorum. Gdzieniegdzie można zobaczyć w stepie walce mające przysłużyć się do budowy kolejnych odcinków asfaltu i teren przygotowany pod ich budowę, stopniowo więc pewnie dróg utwardzonych będzie przybywać. Póki jednak ich nie ma, przemierzanie mongolskich dróg na siedzeniach uaza samo w sobie jest atrakcyjną przygodą. Podskoki i kołysanie to chleb powszedni. Co wrażliwsi mogą nabawić się choroby morskiej. Drogi są mocno wyboiste. A jest ich tak dużo do wyboru, że nie raz dziwimy się naszemu kierowcy, na jakiej podstawie wybiera tę właściwą. Czasami w ogóle nie jedziemy po drodze, tylko przecieramy sobie szlak w szczerym stepie. Nie ma tu żadnych drogowskazów, a nasz kierowca nie posługuje się ani GPSem, ani nawet mapą. Jedzie na pamięć i zawsze dowozi nas w miejsce, w które mamy dotrzeć. Czy błądzimy, nie jesteśmy w stanie powiedzieć. Grunt, że ostatecznie zawsze docieramy do celu. Tu nigdy nie da się określić z góry, jak długo zajmie dotarcie na miejsce. Można powiedzieć, że dystans do przebycia to 150km, ale czy przebędzie się go w 3,5 czy 5 godzin, Bóg jeden raczy wiedzieć.
Jedziemy przez zielone, pagórkowate przestrzenie. Inne samochody mijamy z rzadka. Co pewien czas to tu to tam widzimy pasterzy na koniach spędzających liczne stada kóz i owiec lub samotnego jeźdźca galopującego przez step na koniu. Mimo iż obawiam się jeździć konno, tu zaczynam odczuwać ku temu pokusę. Przestrzeń po prostu wzywa do tego, by ją przemierzać w galopie. Co kilkadziesiąt metrów widzimy też siedzące w trawie duże ptaki drapieżne - orły stepowe. Zniknęły już z krajobrazu słupy wysokiego napięcia doprawadzające prąd do stolicy i wkoło, gdzieby nie spojrzeć, jest niezmącony działalnością człowieka bezmiar zieleni. Pola uprawne w Mongolii stanowią zaledwie 1,5% powierzchni kraju. Krótki okres wegetacji nie sprzyja uprawom. Owoców praktycznie nie ma tu wcale poza dziko rosnącymi porzeczką, rabarbarem i brusznicą. Podstawą gospodarki jest hodowla. Żyje tu 3 miliony ludzi, sztuk zwierząt hodowlanych w 2008 roku było natomiast 33 miliony. Ta zima była bardzo ostra i wyginęło aż 8 milionów. Kości zwierząt lub ich rozkładające się ciała są częstą "ozdobą" stepu. W związku z koczowniczym trybem życia, poza miastami nie istnieje pojęcie własności prywatnej i ludzie nie grodzą swojego dobytku. Zwierzęta chodzą samopas wszędzie. Zatrzymujemy się zrobić zdjęcia przy pierwszym napotkanym stadzie koni. Odpoczywają w upale przy drodze, którą jedziemy, będąc niezwykle wdzięcznym obiektem dla obiektywu.
Po południu robimy postój na lunch. Rozkładamy na ziemi płachtę i siadamy na niej w cieniu samochodu, przygotowując posiłek. Otwieramy konserwę wołową, kroimy paprykę i zajadamy je z chlebem. Nasz kierowca zapisuje w swoim zeszycie z notatkami nasze imiona i przy każdym dodaje jakąś krótką informację dla skojarzenia z osobą. Romek - szef, Lucynka - kręcone włosy, Agnieszka - mała i energiczna, Wiesiek - nie wiadomo dlaczego: śpiewa. Nam głupio jest zapytać, by przypomniał nam swoje imię, więc w dalszym ciągu jest dla nas Miśkiem.
Całą resztę dnia spędzamy w samochodzie. Pod wieczór zatrzymujemy się, by sfotografowac pierwsze skaliste pasmo górskie na naszej trasie. Widok gór od zawsze działa na moje serce jak balsam. W pobliżu pasie się stadko koni. I ta cudowna przestrzeń wkoło, bezludzie... Wspaniale tu.
Mamy trochę poślizgu w czasie przez poranne zakupy i nie udaje nam się dojechać przed zmrokiem do miejsca, gdzie planowaliśmy rozbić się z namiotami na nocleg. W dodatku wieczorem zaczyna padać, więc rezygnujemy ze spania w namiotach, by nie rozkładać ich po ciemku w deszczu. Czeka nas zatem pierwsza noc w gerze. Ger w mongolskim języku oznacza po prostu dom. W naszym języku gery nazywamy jurtami. Mongołowie nie lubią jednak angielskiego słowa "yurt" używać na określenie swoich gerów, zwykle poprawiając, gdy ktoś używa tej nazwy. O miejsce do spania w gerze okazuje się jednak być trudno. Auły, czyli siedliska złożone z kilku gerów często należących do jednej rodziny, w stepie rozsiane są z rzadka. Nasz kierowca pyta w tych kilku napotkanych po drodze na przestrzeni kilku godzin o możliwość przenocowania dla nas, jednak bez skutku. Jest już godzina 23, zupełnie ciemno, wkoło dziki step, a my jeździmy tam i z powrotem. Kierowca oświetla przestrzeń przed sobą reflektorami i obracając się samochodem w kółko, stara się wypatrzeć w polu widzenia kolejne białe płótno geru. Powoli tracimy nadzieję, ale... Jest! I tym razem w końcu się udaje. Znajduje się tu dla nas miejsce. Dostajemy do dyspozycji ger postawiony dla turystów. Rodziny często stawiają obok własnych gerów taki ger turystyczny i wynajmują go podróżnym. W środku rozstawionych jest na około 6 łóżek - część z drucianej siatki, część zbitych z desek, a po środku stoi niski stolik. Gospodarze zawsze przynoszą tu swoim gościom termos z wrzątkiem. Nocleg kosztuje nas 2500 tugrików, czyli mniej niż 6 złotych od osoby. Nasz kierowca będzie spał w samochodzie - robi sobie wygodne legowisko na złożonych tylnych siedzeniach. Jest już po wpółdo dwunastej i krótko po rozładowaniu bagaży, zmęczeni, zasypiamy.

Info praktyczne: Produkty spożywcze tańsze są w stolicy niż na prowincjach i tańsze na targowiskach i w małych sklepikach niż w dużych supermarketach (ta zasada tyczy się całej Mongolii)
Koszt noclegu w gerze turystycznym: 2500-3500 tugrików.
1 dolar = 1350 tugrików.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz