Pogoda w miarę marszu nam się poprawia. Deszcz ustępuje, a chmury się podnoszą, odsłaniając gdzieniegdzie błękit nieba. Idziemy dość długo - wpierw piaszczystą drogą, potem na azymut w stronę wulkanu przez teren ukształtowany przez zastygniętą lawę. Docieramy do miejsca, gdzie jest parking dla samochodów i kilka straganów, przy których można napić się sute czaj z termosu i zjeść gorące chuuszuury. Jest tu całkiem sporo turystów, jako że przyjechała duża wycieczka z Włoch. Idziemy do góry. Ku wielkiemu naszemu zaskoczeniu, dość długi odcinek drogi prowadzi po betonowych schodach.
Będąc już z powrotem na dole, zatrzymujemy się przy pierwszym ze "straganów", coby się posilić. Sute czaj nalewa nam do miseczek roześmiany młody chłopak. Obok kręci się też jego młodsza siostrzyczka. Jest bardzo nieśmiała - unika jak może naszych spojrzeń, a przed spojrzeniem oka aparatu wręcz ucieka. Kupujemy od nich też chuuszuury - ciepłe, bo trzymane w poowijanym szmatami wiaderku i 2 słoiki konfitur z brusznicy. Chłopak odkręca dla nas słoik i zachęca, aby nabrać na palec i spróbować. Tu taki zwyczaj: zanim kupisz konfitury, skosztuj czy ci smakują. Smakują, więc kupujemy. Gdy dopijam swój sute czaj, okazuje się, że na dnie miseczki miałam kawałek sznurka. Chłopaka niezwykle to rozbawia. Mnie nieco mniej, ale nie pozostaje mi już teraz nic innego, jak też się do sznurka uśmiechnąć.
Spacerujemy jeszcze chwilę nad jeziorem i idziemy zwijać namioty. Pogoda nie zachęca do dłuższego pobytu tutaj, ruszamy więc w dalszą drogę. Jedziemy wzdłuż brzegu jeziora. Droga jest niezwykle malownicza. Barw pejzażowi dodają pasące się nad jeziorem konie. Baśniowo...
Przejeżdżamy przez dwie rzeki. Przez pierwszą bez żadnego kłopotu, po środku drugiej z kolei gaśnie nam silnik i musimy ruszać z akumulatora.
Zaczyna padać deszcz, a powyżej, na górskich szczytach widzimy śnieg. Wczoraj skończyło się tu kalendarzowe lato i już zima zapowiada swoje rychłe nadejście.
Jest mżyście i mokro, więc decydujemy się na nocleg w gerze. Dziś będziemy spać u rodziny. Wchodzimy do geru, ściągamy buty i siadamy na klepisku. Od razu jesteśmy częstowani gorącą sute czaj i czterema gatunkami sera. Jak mawiają Mongołowie: "Dla leniwego konia wszystkie odległości są dalekie. Dla skąpego człowieka, wszyscy przyjaciele są daleko". Hojność i dzielenie się z gośćmi wszystkim, co jest dostępne, jest tu czymś równie naturalnym jak to, że rzeki i jeziora poją zwierzęta. Jest tu czwórka dzieci i dajemy im drobne prezenty - spinki do włosów i baloniki.
Konfitury kupione pod wulkanem są tak pyszne, że na kolację zjadamy całe dwa słoiki.
Gospodarze oddają nam do dyspozycji na noc cały swój ger, łącznie z dwoma łóżkami. Klepisko tu jest dość krzywe i ułożenie na nim karimat staje sie małym wyzwaniem. Zaczynamy już powoli tęsknić do swoich łóżek i jakiegoś polskiego jedzenia - ach, jak by się zjadło kotleta z ziemniakami... Niedogotowane mięso zaczyna nam już stawać w gardle okoniem. Co nie znaczy, że marudzimy...
Do późnego wieczora siedzi z nami w gerze babcia z jedną z wnuczek. Przygląda się nam i dokłada drewna do kozy. Porozumiewamy się wyłącznie gestami i uśmiechami, to jednak wystarczy, by mieć poczucie spotkania.
Jak to w gerze, wieczór jest gorący, a noc chłodna. Na śpiwór pada mi deszcz przez otwór dachowy i budzę się z mokrymi stopami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz