środa

Dzień Dwudziesty Pierwszy - Wulkan Khorgo, pierwszy śnieg i ostatnie baloniki

Czwartek, 12.08

Od rana jest pochmurno i chłodno. Śniadanie jemy w aucie - dziś po raz pierwszy od czterech dni mamy chleb. Ach, jak smakuje po tych kilku dniach o makaronie i ryżu! Gdy kończymy śniadanie, zaczyna padać. Aga z Bartkiem i Wiesiek decydują się zostać na miejscu i wybrać się na spacer w okolice jeziora, my z Lucynką i Romkiem mimo deszczu wybieramy się na wycieczkę na wulkan Khorgo (2965mnpm).
Pogoda w miarę marszu nam się poprawia. Deszcz ustępuje, a chmury się podnoszą, odsłaniając gdzieniegdzie błękit nieba. Idziemy dość długo - wpierw piaszczystą drogą, potem na azymut w stronę wulkanu przez teren ukształtowany przez zastygniętą lawę. Docieramy do miejsca, gdzie jest parking dla samochodów i kilka straganów, przy których można napić się sute czaj z termosu i zjeść gorące chuuszuury. Jest tu całkiem sporo turystów, jako że przyjechała duża wycieczka z Włoch. Idziemy do góry. Ku wielkiemu naszemu zaskoczeniu, dość długi odcinek drogi prowadzi po betonowych schodach. Na górze robimy sobie spacer dookoła wygasłego krateru. Piękne stąd są widoki na okolice! Zbieramy souveniry w postaci kamieni utworzonych przez lawę i wyrzuconych przez wulkan "bomb". Kilka z nich posłuży jako rekwizyty na lekcjach geografii Agnieszki.
Będąc już z powrotem na dole, zatrzymujemy się przy pierwszym ze "straganów", coby się posilić. Sute czaj nalewa nam do miseczek roześmiany młody chłopak. Obok kręci się też jego młodsza siostrzyczka. Jest bardzo nieśmiała - unika jak może naszych spojrzeń, a przed spojrzeniem oka aparatu wręcz ucieka. Kupujemy od nich też chuuszuury - ciepłe, bo trzymane w poowijanym szmatami wiaderku i 2 słoiki konfitur z brusznicy. Chłopak odkręca dla nas słoik i zachęca, aby nabrać na palec i spróbować. Tu taki zwyczaj: zanim kupisz konfitury, skosztuj czy ci smakują. Smakują, więc kupujemy. Gdy dopijam swój sute czaj, okazuje się, że na dnie miseczki miałam kawałek sznurka. Chłopaka niezwykle to rozbawia. Mnie nieco mniej, ale nie pozostaje mi już teraz nic innego, jak też się do sznurka uśmiechnąć.
Wracając, idziemy przez teren wyrzeźbiony przez lawę. Chodzenie tędy kojarzy nam się z chodzeniem po księżycu. Spotykamy tu jednego ze znajomych z polskiej grupy turystów. Wybiera się na wulkan, a za towarzysza ma psa przybłędę. Reszta jego grupy ma podjechać pod wulkan uazami.
Spacerujemy jeszcze chwilę nad jeziorem i idziemy zwijać namioty. Pogoda nie zachęca do dłuższego pobytu tutaj, ruszamy więc w dalszą drogę. Jedziemy wzdłuż brzegu jeziora. Droga jest niezwykle malownicza. Barw pejzażowi dodają pasące się nad jeziorem konie. Baśniowo...
Przejeżdżamy przez dwie rzeki. Przez pierwszą bez żadnego kłopotu, po środku drugiej z kolei gaśnie nam silnik i musimy ruszać z akumulatora.
Zaczyna padać deszcz, a powyżej, na górskich szczytach widzimy śnieg. Wczoraj skończyło się tu kalendarzowe lato i już zima zapowiada swoje rychłe nadejście.
Jest mżyście i mokro, więc decydujemy się na nocleg w gerze. Dziś będziemy spać u rodziny. Wchodzimy do geru, ściągamy buty i siadamy na klepisku. Od razu jesteśmy częstowani gorącą sute czaj i czterema gatunkami sera. Jak mawiają Mongołowie: "Dla leniwego konia wszystkie odległości są dalekie. Dla skąpego człowieka, wszyscy przyjaciele są daleko". Hojność i dzielenie się z gośćmi wszystkim, co jest dostępne, jest tu czymś równie naturalnym jak to, że rzeki i jeziora poją zwierzęta. Jest tu czwórka dzieci i dajemy im drobne prezenty - spinki do włosów i baloniki. Przywieźliśmy sporo takich drobiazgów z Polski i rozdajemy je napotykanym w drodze dzieciom od początku podróży. Baloniki zdają się robić największą furrorę. Obdarowane dzieci wybiegają ze swoimi balonikami na zewnątrz, i po chwili wracają z szóstką innych dzieci, które przyszły tu zwabione oczekiwaniem otrzymania balonika. Niestety dla wszystkich już nie starcza. Rozdajemy ostatnie cztery. Na zewnątrz pada deszcz, ale ani dzieci, ani ich rodzice się tym nie przejmują - dzieci wyrozbierane gonią po polu (dworze:P?) nie rzadko boso. Od małego są bardzo zahartowane. Hart ducha i ciała można wskazać jako cechy narodowe Mongołów. Wydają się też mieć końskie zdrowie. Na ich twarzach nie odznaczają się ponadto zmarszczki i trudno na oko ocenić ich wiek. Bez dwóch zdań gładkości cery i bieli zębów można im pozazdrościć! Pewnie to wszystko w dużej mierze zasługa diety - większość żywności produkują na swoje potrzeby sami, więc nie zjadają takiej ilości literek E, jak my tu w Europie.
Przy naszych gerach kręcą się dwa duże psy. Z początku patrzą na nas bardzo podejrzliwie i długo im zajmuje oswajanie się z naszym zapachem. Nie raz nie dwa są odganiane od nas przez dzieci gospodarzy. Lucynka wychodzi z geru tylko pod eskortą.
Konfitury kupione pod wulkanem są tak pyszne, że na kolację zjadamy całe dwa słoiki.
Gospodarze oddają nam do dyspozycji na noc cały swój ger, łącznie z dwoma łóżkami. Klepisko tu jest dość krzywe i ułożenie na nim karimat staje sie małym wyzwaniem. Zaczynamy już powoli tęsknić do swoich łóżek i jakiegoś polskiego jedzenia - ach, jak by się zjadło kotleta z ziemniakami... Niedogotowane mięso zaczyna nam już stawać w gardle okoniem. Co nie znaczy, że marudzimy...
Do późnego wieczora siedzi z nami w gerze babcia z jedną z wnuczek. Przygląda się nam i dokłada drewna do kozy. Porozumiewamy się wyłącznie gestami i uśmiechami, to jednak wystarczy, by mieć poczucie spotkania.
Jak to w gerze, wieczór jest gorący, a noc chłodna. Na śpiwór pada mi deszcz przez otwór dachowy i budzę się z mokrymi stopami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz