poniedziałek

Dzień Piąty - Przekraczanie granicy, pierwsze owo i zmiana planu

Wtorek, 27.07

Te kilka godzin jazdy od przebudzenia do naszej stacji końcowej w Naushkach trochę nam się dłużą. Podróż transsibem obrosła w legendę i jest marzeniem dla wielu, jednak my jesteśmy zgodni, że przemierzenie całego dystansu z Moskwy do Ulan Bator koleją transsyberyjską byłoby dla nas nużące! I to pomimo okazji do poznawania ludzi, których podróż plackartą zapewnia aż nadto. Ja bardzo lubię podróże pociągiem, lecz tu wyjątkowo spragniona jestem ruchu i tego, by coś się działo. Pewnie stoi za moim zniecierpliwieniem podekscytowanie tym, że coraz bliżej jest do naszej przygody w Mongolii.
W końcu dojeżdżamy. Na dworcu w Naushkach szukamy możliwości dostania się do Kiachty, miejscowości, w której możemy przekroczyć granicę. Jest to jedyne otwarte dla cudzoziemców przejście graniczne z Mongolią, które przekroczyć można samochodem. O przejściu granicy pieszo w ogóle nie ma mowy. Z pociągu natomiast zrezygnowaliśmy, gdyż z naszych informacji wynika, że odprawa celna przy przejeździe przez granicę koleją może rozciągnąć się w czasie do kilku godzin. W pobliżu dworca stoją taksiarze, którzy do granicy mogliby nas zawieźć, jednak cena, którą podają, wydaje nam się zbyt wysoka. Przeczekujemy ich opór do negocjacji. Mija trochę czasu, ale w końcu zgadzają się zejść z ceny wyjściowej do kwoty, na którą godzimy się przystać. W międzyczasie spotykamy rodaków, którzy właśnie z 2-tygodniowych wakacji w Mongolii wracają. Mówią, że drogie jest na miejscu paliwo i że jeśli zwiedzimy jeden klasztor buddyjski, to tak jakbyśmy zwiedzili już wszystkie, bo wszystkie do siebie podobne. Byli na Naadan - narodowym święcie Mongołów, które odbywa się rokrocznie w lipcu, a składają się na nie igrzyska w trzech narodowych dyscyplinach sportowych - zapasach, łucznictwie i wyścigach konnych. To piękne widowisko nas ominęło, ale ominie nas też dzięki temu styczność z turystami tłumnie przyjeżdżającymi je oglądać.
Wsiadamy do dwóch taksówek. Ledwo ruszamy, w bok samochodu po mojej stronie uderza przebiegający przez ulicę cielak. Szczęście całe, że dopiero nabieraliśmy prędkości i manewr zjechania na pobocze nie zakończył się lądowaniem w rowie. Kierowca całym zdarzeniem zupełnie się nie przejął. Wciska mocniej pedał gazu i w krótkim czasie prędkościomierz wskazuje 140km/h. A droga jest wąska, wyboista i kręta. Patrzymy po sobie z Agą i Bartkiem z przerażeniem w oczach i prosimy kierowcę, by zwolnił. W odpowiedzi słyszymy, ze jeśli chcemy wolniej, możemy iść pieszką. Pozostaje więc nam zacisnąć zęby i prędkościomierz omijać spojrzeniem. Po około 20 minutach takiej podróży z duszą na ramieniu, jesteśmy na miejscu. Nasza taksówka jest wcześniej od samochodu naszych towarzyszy - ich kierowca był bardziej przychylny prośbie, by jechać z prędkością nie przekraczającą 100km/h. Wysiadamy z samochodu i od razu zostajemy obskoczeni przez grupkę Mongołów proponujących nam przejazd taksówką przez granicę. Żywo coś sobie opowiadają w swoim języku, z nami rozmawia po angielsku jedna kobieta. Mówimy, że czekamy jeszcze na trzy osoby i dopiero, gdy do nas dotrą, zdecydujemy co dalej. Mimo to, Mongołowie nie ustają w namawianiu nas gestami do wsiadania do samochodu - trudno określić, o którym samochodzie rozmawia z nami tłumaczka, bo każda z nagabujących nas osób wskazuje na inny. Przyjeżdża druga część grupy i po krótkich uzgodnieniach pakujemy się do dwóch taksówek. W twarzy naszego kierowcy, Mongoła, jest niezwykła serdeczność. On sam nie zna żadnego języka poza swoim ojczystym, ale obok niego siedzi jego syn, który od czasu do czasu powie coś do nas w języku angielskim. Punktów kontroli paszportowej jest kilka, z czego przynajmniej o jeden więcej po stronie rosyjskiej. Co kilka przejechanych metrów musimy wyskakiwać z taksówki, żeby pokazać się komuś i okazać paszporty. Cały proceder trwa niespełna godzinę.
I już! Jesteśmy w Mongolii! Niby tylko przejechaliśmy granicę ustaloną przez ludzi na spójnych przecież połaciach ziemi, ale już czuć tu powiew innego świata. Czuć zapach otwartych przestrzeni, które nie są tak zorganizowane ręką człowieka jak po stronie rosyjskiej.
Trzeba przestawić zegarki, gdyż cofamy się w czasie o godzinę. Choć właściwie, jak się okaże niebawem, cofamy się w czasie o najmniej kilkadziesiąt lat!
Żegnamy się z naszym taksiarzem, płacimy mu po 200 rubli i od razu wsiadamy do busa, który zawieźć ma nas do Ulan Bator. Negocjujemy z kierowcą cenę 2400 rubli za całą naszą grupę. Po drodze dosiadają się do nas jeszcze dwie nastoletnie dziewczynki. Są wyraźnie przestraszone towarzystwem grupy osób o zupełnie nieazjatyckiej urodzie. Dopiero, gdy częstujemy je cukierkami, zaczynają czuć się przy nas bezpieczniej. Droga od Suche Bator do stolicy jest jedną z nielicznych w Mongolii dróg asfaltowych, jedziemy więc dosyć szybko. Po drodze zatrzymujemy się na toaletę w pobliżu owo. Owo to usypywane ku czci duchów natury stosy kamieni. Wywodzą się z tradycji szamanistycznych. Mongołowie, chcąc zapewnić sobie przychylność i błogosławieństwo duchów, okrążają takie owo trzykrotnie w milczeniu i dorzucają coś do stosu - to kamień, to banknot, to chorągiewkę modlitewną, ale zdarzają się też na owo czaszki zwierząt, a nawet plastikowe butelki. Tu na owo położone są, niczym wotum dziękczynne za wyzdrowienie, kule - to jedyne owo, na którym z czymś takim się spotykamy. Gdy idziemy przez trawy za wał ziemi, za którym schować się można na toaletę, naszą uwagę przyciągają sporej wielkości owady skaczące po ziemi. Takiego indywiduum jeszcze nie widziałam. Duży owad w pancerzu, z czymś na kształt długiego żądła wystającego z odwłoka. Z nutą strachu zastanawiam się czy owo coś mi zagraża. Ktoś objaśnia, że to szarańcza, jednak choć szarańczy tu pełno, to coś szarańczą nie jest. Mnóstwo tu również takich także sporej wielkości owadów, które latając wydają głośny dźwięk nieco przypominający grę świerszcza. Będą nam towarzyszyć w całej podróży.
Do Ulan Bator jedziemy około 4 godzin. Na miejscu jesteśmy wieczorem. Próbuję się skontaktować z Manlai, u którego mamy nocować (znów dzięki nawiązaniu kontaktu na portalu couchsurfing), jednak na smsy nie odpowiada. Kiedy wybieram jego numer, aby zadzwonić, słyszę miły kobiecy głos, który usiłuje mi coś przekazać w języku mongolskim. Dla próby wybieram też numer kogoś z przyjaciół z Polski i w miejsce sygnału słyszę to samo. Najwyraźniej nie jest możliwym dodzwonić się stąd gdziekolwiek z polskiegio numeru. Prosimy więc o przysługę kierowcę i dzwoni dla nas do Manlai ze swojej komorki z zapytaniem o to, dokąd nas podwieźć. Dogadują się i gdy dojeżdżamy we wskazane miejsce, nasz gospodarz już na nas czeka. Spotykamy się w pobliżu osiedla, na którym mieszka. Prowadząc nas do siebie, uprzedza, że z powodu awarii nie ma ciepłej wody. Zupełnie nam to nie przeszkadza. Z resztą, jak się okaże, w przeciągu najbliższych 4 tygodni ciepła bieżąca woda będzie dla nas rzadkim luksusem. Rozgaszczamy się u Manlai w salonie. Mieszkanie urządzone jest w stylu zachodnim, a przy tym prosto, oszczędnie w meblach. Żona Manlai jest w pracy, a córeczka u teściów. Manlai prowadzi własne biuro turystyczne i chcemy skonsultować z nim nasz plan podróży. Siadamy wokół rozłożonej na podłodze mapy i wodząc po niej palcem, opowiadamy, gdzie chcemy dotrzeć. Wysłuchawszy naszego planu, Manlai milczy przez dłuższą chwilę z wysoko uniesionymi brwiami. "This is not possible" odzywa się w końcu. "Jak to niemożliwe?" pytamy. Manlai objaśnia, że na zrobienie tej trasy potrzebujemy co najmniej 32 dni i to właściwie będąc cały czas w drodze, nigdzie dłużej nie odpoczywając. Dlaczego tak, wyjaśni się wkrótce - stan dróg w Mongolii nie pozwala na przemierzenie uazem dziennie dystansu większego niż 400km. Manlai doradza nam zrezygnowanie z wyprawiania się do zachodniej części Mongolii, a tym samym z Ałtaju Mongolskiego i "zrobienie" na spokojnie tak zwanej "złotej pętli", na którą składa się Gobi, Mongolia Centralna z doliną Orchonu i Karakorum i rejon jeziora Khovsgol na północy. Rozważamy jeszcze czy nie polecieć na zachód na kilka dni samolotem, jednak wzrost kosztów wyprawy o 300 dolarów na bilety lotnicze przekonuje nas, by ten region jednak sobie tym razem odpuścić. Decydujemy się ostatecznie na 26 dni w podróży w kierunku od Gobi po Khovsgol. Manlai wykonuje kilka telefonów i umawia dla nas na następny dzień kierowcę, który z nami pojedzie. Cenę dogadujemy na 50$/dzień. Jak się później okaże, trudno byłoby sobie wyobrazić, abyśmy mogli z kierowcą utrafić lepiej.
Nasz plan podróży wygląda obecnie tak:

Manlai wychodzi po żonę, a my zostajemy w mieszkaniu sami. Kiedy wraca, my już śpimy w najlepsze, odpoczywając po długiej podróży.

Info praktyczne: taksówka Z Naushek do Altanbulag: 200 rubli. Przekraczanie granicy taksówką to oszczędność czasu.
Taksówka na przekroczenie granicy: 200 rubli
Bus z Altanbulag do Ulan Bator: 400 rubli (cena po negocjacjach!)
Wynajem uaza na podróż po Mongolii (do środka mieści się 6-7 pasażerów): 50-70 dolarów/dzień + koszty paliwa i posiłków dla kierowcy. O cenę warto się targować!
Trzeba szukać takiego kierowcy, który jeździ własnym samochodem. Własnego uaza zna dobrze i wie jak go naprawić, gdy coś się popsuje, a o to w czasie długiej podróży nie trudno.
Dlaczego warto złamać zasadę backpackingu i wynająć tu uaza? Trudniej tu niż gdzieindziej o autostop, a kursowymi busami nie jest możliwym dotarcie do wszystkich atrakcyjnych miejsc. Podróżując busami trudniej jest też poznać życie mieszkających w otwartych przestrzeniach stepu nomadów. Poza tym, przemieszczając się z miejsca na miejsce wyjątkowo dużo czasu spędza się tu w samochodzie - tylko własny transport daje wolność zatrzymywania się w wybranych miejscach, fotografowania pięknych przestrzeni i zwierząt. Chcąc przemierzać Mongolię z kolei własnym samochodem, bardzo łatwo się zgubić! Dla nas podróżowanie tu własnym autem, bez znającego step kierowcy, jest wyczynem trudno wyobrażalnym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz