wtorek

Dzień Siedemnasty - W mieście Czyngis Chana

Niedziela, 8.08

Śni mi się bardzo realistycznie, że wracam stąd do domu pociągiem, w domu jednak orientuję się, że nie mam prezentu dla jednej z moich małych współlokatorek i chcę zawrócić. Mam poczucie, że na powrót do kraju straciłam cały jeden dzień, który przecież mogłam spędzić w Mongolii!. Wymyślam jednak, że to tylko mi się śni i że gdy się obudzę, w Mongolii wciąż jeszcze będę. Uff, jaka ulga!!
Budzimy się, gdy gospodarz z sąsiedztwa przychodzi rozpalić nam w kozie. Niby rozpala, ale ledwo wychodzi, ogień wygasa.
Cirin od rana ma palpitacje serca - najwyraźniej to skutek świętowania spotkania z synem... Dajemy mu 2 aspiryny i propranolum, siedzę przy nim przez chwilę i nieco się uspakaja. Postanawiamy stać odtąd na straży ilości wypijanego przez niego alkoholu...
Wyjeżdżając z parku, podjeżdżamy pod wodospad. Okazuje się być położony w innej części parku, niż ta, gdzie przebiegała trasa naszej konnej wycieczki. Nie jest to wcale tak zaciszne miejsce, jak zachwala przewodnik. Jest niedzielne przedpołudnie i całkiem sporo tu spacerowiczów. Wodospad na rzece Orkhon jest jedynym wodospadem w Mongolii opisanym w naszych przewodnikach. Ma zaledwie 20m, ale przypuszczalnie jest jedynym, do którego jest jako taka możliwość dotrzeć. Mamy to szczęście, że w jeziorku poniżej wodospadu oparła się właśnie tęcza, tworząc urokliwy pejzaż. W pobliżu jest miejsce przygotowane do zawodów łuczniczych, a nad rzeką pasą się kozy i jaki. Nad gerami nieopodal krążą natomiast orły, wypatrując jakiejś smacznej zdobyczy, którą dałoby się pochwycić w szpony.
Na obiad zatrzymujemy się nad jeziorkiem, po którym pływają łabędzie. Lunch, który stanowi ugotowany wczoraj ryż z warzywami, jemy tradycyjnie na trawie.
Dziś jedziemy do Karakorum i po raz pierwszy od opuszczenia Ulan Bator uświadczamy pod kołami naszego auta asfaltu. Widzimy też nawet miejsce przygotowane do budowy nowej drogi. Po asfalcie wjeżdżamy do miasteczka, które niegdyś było stolicą Mongolii. Miasto powstało w miejscu założonej przez Czyngis Chana bazy wojennej.Po dawnym Karakorum ostały się do dziś jedynie dwa z czterech kamiennych żółwi, niegdyś strzegących murów miasta. Kamienie z tych murów z kolei posłużyły do budowy klasztoru Erdene Dzuu, jednego z najsławetniejszych w Mongolii. Swoją drogą ciekawe. Można dopatrywać się w tym przeobrażeniu metafory przemiany narodu Mongolskiego. Za czasów Czyngis Chana Mongołowie byli bardzo wojowniczy, a ich państwo było mocarnym imperium. Pod wpływem buddyzmu jako naród spokornieli - dziś są spokojni, łagodni, przyjaźnie i pokojowo nastawieni do świata. Po dawnej wojowniczości, podobnie jak po dawnej stolicy, niewiele zostało. Można więc odczytać symbol w tym, że z kamieni tworzących niegdyś miasto założone przez władcę chcącego podbić świat, powstał klasztor buddyjski, a sam teren miasta pokrywa dziś łagodna połać zieleni.
W Karakorum pierwsze kroki kierujemy do banku wymienić pieniądze. Przed nami w kolejce stoi dwóch mnichów - składają na konto grube pliki pieniędzy, pewnie uzbierane z datków pozostawionych przez pielgrzymów. Mongolskie powiedzenie mówi: "W czasie pomoru bydła psy tyją. W czasie nieszczęść tyją lamowie". Tego roku była ostra zima i padło wiele zwierząt, więc psy pewnie są grubsze. Mnichom także jednak dobrze się powodzi.
Idziemy zwiedzać klasztor. Trochę się obawiam, czy mogę chodzić tu w krótkich spodenkach. Dwaj mnisi szeptają coś między sobą, wskazując na mnie, nikt jednak nie zwraca mi uwagi. W jednej ze świątyń spotykamy grupę turystów z polskiego biura podróży. Korzystamy z tego spotkania, przysłuchując się opowieściom ich przewodnika. Miło jest też zamienić kilka słów w ojczystym języku.
Po zwiedzeniu klasztoru, wychodzimy poza jego mury, na teren dawnego miasta. Dziś porośnięty jest trawą i stoi tu ciąg straganów, na których można kupić biżuterię, śpiewające misy tybetańskie, noże w zdobionych pokrowcach, maski i rozkładaną, rozrysowaną na kamiennych płytkach kamasutrę. Jedna z handlarek targuje się z nami polskimi słowami. Czy to z racji tego, że tak często ma kontakt z polskimi turystami, czy też przez to, że sama była w Polsce, tego nie dociekamy.
Stąd jedziemy na wzgórze pod posąg... fallusa. Kamienny fallus został wzniesiony tu, aby przypominać mnichom, że mają stronić od kobiet. Po pierwszym posągu została skromna ruinka, obok wzniesiony został jednak pokaźnych rozmiarów drugi posąg, z białego kamienia. Kobiety chcące zajść w ciążę, powinny zostawić przy nim jakąś ofiarę. Na straganach tuż obok można kupić sobie pamiątkowy falliczny wisiorek.
Z braku innych możliwości, zatrzymujemy się tu na nocleg w guesthousie. W pobliżu miejsc turystycznych znajdują się podobne temu turystyczne obozy gerów, to jednak pierwszy, w którym mamy sposobność nocować. Jest ogrodzony, na szyldzie przed wejściem podany jest numer strony w Lonely Planet, na której można o nim przeczytać i są tu sanitariaty, co oznacza dla nas drugą już okazję do ciepłego prysznica! Właścicielka guesthouse'u chce od nas za nocleg po 5000TG, udaje nam się jednak zejść z ceny do 3500TG - mamy jednak nikomu się nie przyznawać. Ciii...
Wybieramy się jeszcze z Lucynką na wieczorny spacer do "alejki handlowej" rozłożonej naprzeciwko bram klasztoru. W pamiątki obkupiliśmy się tu już wcześniej, ale ja postanawiam zajrzeć do kafejki internetowej, a Lucynka do knajpki na ciepłą kolację. Kafejka okazuje się być już zamknięta, więc jedynie towarzyszę Lucynce przy zjadaniu chuuszuurów. W drodze powrotnej mamy poważny dylemat z wyborem właściwej drogi... Dopiero za trzecim trafem obieramy właściwy kierunek. Śmiejemy się z niezawodnej zawodności swojej orientacji w terenie! Gdy już jesteśmy na miejscu, okazuje się, że nie tylko drogi pogubiłyśmy, ale i plecak Lucyny. Najprawdopodobniej został na ławeczce w knajpce. Cirin przychodzi z pomocą i jedzie z Lucynką do knajpki samochodem. Plecak wraz z całą swoją zawartością szczęśliwie się znajduje.
Pod prysznicem słyszę, jak ktoś dyskutuje o spartańskości tutejszych warunków. Pewna Amerykanka krzyczy znów głośno: "What a fuc***g cold water!" Hmm. Zupełnie ich nie rozumiem. To chyba sam początek ich przygody z Mongolią. Przecież tutejsze warunki to prawdziwy luksus!
Gdy już powoli kładziemy się spać, do naszego geru zagląda ubrany w odświętny deel starszy mężczyzna. Przedstawia się i zaprasza na swój koncert do budynku, w którym jest stołówka. Koncert ma się zacząć za 15 minut. Aga z Bartkiem są tak zmęczeni, że nie decydują się wybrać, jednak my idziemy. Na koncert oprócz nas przyszło jeszcze tylko dwóch Czechów. Pomimo, iż publiczność jest niewielka, koncert się odbywa. Pan śpiewa i gra na tradycyjnych mongolskich instrumentach - na końskich skrzypcach (morin huur), lutni i flecie. Śpiewa też w kilku utworach gardłowo. Śpiew gardłowy, khoomii, to tradycyjna technika śpiewu, który imitować ma odgłosy przyrody, popularna zwłaszcza na zachodzie Mongolii. http://www.youtube.com/watch?v=NNVrmW0VL2I
Na bis na nasze życzenie słyszymy pieśń o Czyngis Chanie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz