piątek

WSTĘPU SŁÓW KILKA

Wyprawa do Mongolii i nad Bajkał


Mongolia nie jest krajem, do którego jedzie się zwiedzać zabytki. Mongolia jest krajem, do którego jedzie się przeżywać przygodę. Napić się kumysu z wielbłądziego mleka, pogalopować konno przez bezkresny zielony step, obejrzeć zachód słońca z grani najwyższych wydm świata. Zadziwić się i zainspirować stylem życia mieszkańców jurt. To kraj otwartych przestrzeni, pięknej dziewiczej przyrody i niesłychanej ludzkiej gościnności.

W Mongolii spędziliśmy 29 dni - z jednej strony to niewiele, gdyż to kraj 5 razy większy od Polski i mimo małej populacji dość zróżnicowany etnicznie, z drugiej strony to wystarczająco dużo, by doświadczyć tamtejszej kultury i posmakować życia w stepie. Bariery językowe sprawiały, że niewiele ze spotkanych przez nas osób mogło podzielić się z nami opowieściami o swoim życiu, dzielili się jednak z nami otwarcie jego fragmentami, zapraszając nas do swojego świata. Mieliśmy możliwość podglądać ich codzienność i w niej uczestniczyć. Drzwi każdej z napotkanych jurt były dla nas otwarte, a ich wnętrza przyjazne i gościnne. W drodze robiłam notatki i nimi chcę się z Tobą podzielić, odtwarzając dzień po dniu naszą podróż. Mongolskie przysłowie mówi: "Głupiec opowiada o tym, co zjadł, mędrzec - o tym, co widział". Będę gdzieś pomiędzy, bo opowiem i o tym, co jedliśmy, i o tym, co widzieliśmy - tak w Mongolii, jak i nad Bajkałem.
Gotowy, by ruszyć w drogę? Zapraszam!

Jeśli masz jakieś pytanie - zostaw je w komentarzu, odpowiem :)


MONGOLIA - koszty podróży (2010)

1$ = 1380 TG (tugrików - miejscowa waluta)

* Wynajem rozysjkiego UAZa z kierowcą (do środka wchodzi 6-7 pasażerów) : 50-70$/dzień + koszty paliwa i posiłków kierowcy.
Paliwo (E-84): 1190-1500TG/litr
Spalanie: 14-28 l/100km

* Wynajem toyoty land cruiser z kierowcą: 70$-wzwyż/dzień

* Wyżywienie: we wszelkie produkty spożywcze o długiej dacie przydatności do spożycia warto zaopatrzyc się w stolicy (najlepiej na targu) - tu jest taniej niż na prowincji. Spożywka w sklepie jest w podobnych cenach jak u nas, tańsze natomiast są posiłki na ciepło w "restauracyjkach".
Przykładowe ceny:
duża konserwa mięsna: 2700-3500TG
duży słój konfitury: 2000-2500TG
chleb: 600TG
1 pieróg z farszem mięsnym smażony lub gotowany na parze: 350-400TG - 3-4 takie starczą za syty posiłek
cuiwan (danie ze smażonego makaronu i mięsa): 2500TG
miseczka herbaty: 250TG

* Noclegi w gerach turystycznych: 2500-3500TG/osoba/noc (brak udogodnień typu łazienka)
Guesthouse, w którym nocowaliśmy w Ulan Bator: 5$
Guesthouse (w formie obozu gerów) w Karakorum: 4500TG
Obóz gerów przy gorących źródłach: 9000TG
Z namiotem można rozbijac się wszędzie za darmo.

* Konie: w przypadku więcej niż 1-dniowej wycieczki: 7000TG/dzień za 1 konia - opłaca się także konie przewodników i konie objuczone bagażami. Na grupę 5 osób ma przypadac 1 koński przewodnik.
1 dzień konno: 15000TG (można cenę negocjowac, po targach może spaśc do 10000TG)
Godzinna przejażdżka konno: 4000TG
Godzinna przejażdżka na wielbłądach na Gobi: 4000TG

baner-apel o pomoc-s.nikiel-www.s-nikiel-mojegory.pl

Dzień Trzydziesty Dziewiąty - W chmurach

Poniedziałek, 30.08

Dziś dzień powrotu. Z Irkucka wylatujemy w południe tutejszego czasu i przed nami bardzo długi dzień. W drodze dostaniemy z powrotem zabrane nam wcześniej przez strefy czasowe godziny. W Polsce będziemy o 18:40 polskiego czasu, a tu będzie wtedy już 1:40 w nocy. Na lotnisku w Irkucku są sprzedawane piękne wyroby z kory brzozowej - to materiał charakterystyczny dla regionu Bajkału. Wypatrzam tu piękny chlebak zdobiony w parę cietrzewi i jarzębinę, jednak kosztuje aż 3900 rubli. Na lotnisku w Moskwie kosztowałby jednak przynajmniej drugie tyle. Tu wszystkie ceny są co najmniej dwukrotnie wyższe niż gdzieindziej. W samolocie z Moskwy do Warszawy siedzę pomiędzy panią i panem. Zagaduję pana pytaniem, skąd wracają. "Uooo - odpowiada - z daleka. Byliśmy na Kamczatce, nad Bajkałem i w Mongolii." Ich podróż trwała miesiąc. "Wy cały miesiąc spędziliście w Mongolii?" pyta z zaskoczeniem. Tak, i żadną miarą nie było to za dużo! W sam raz by się nasycić bogactwem tego kraju, czy uściślając: tej jego części, którą w tym czasie udało nam się poznać. Wracamy bogatsi o przyjaźnie, o nową perspektywę spojrzenia na swój własny kawałek świata, o doświadczenie bezkresnej przestrzeni i równie bezkresnej ludzkiej gościnności, o nowe smaki i oczywiście piękne wspomnienia. Mongolia to jeden z tych krajów, do których chce się powrócić. Może pewnego dnia...

Dzień Trzydziesty Ósmy - Powrót do Irkucka

Niedziela, 29.08

Siergiey specjalnie dla nas przesunął na godzinę 9 poranne nabożeństwo, abyśmy mogli w nim uczestniczyć. Pop przyjeżdża na wyspę z innej miejscowości i dziś jest tu już o 8. Na nabożeństwo przychodzi garstka osób, w większej części mężczyźni. Skąd tak mała społeczność wiernych? Wyspa stanowi najważniejszy na świecie ośrodek szamanizmu - czyżby pozostali mieszkańcy Khujir odżegnywali się od prawosławia na rzecz tej właśnie tradycji?
Tuż przed 10 żegnamy się serdecznie z Siergieyem i wsiadamy do busa do Irkucka. Kierowca jest ten sam, z którym jechaliśmy w tę stronę, jak wtedy nierozłącznie z papierosem w ustach (nic, że nie zapalonym). Jadą też z nami nasi znajomi Hiszpanie. Przez większą częśc drogi żywo dyskutują o futbolu i o koloniach hiszpańskich w Ameryce Południowej.
W Irkucku jesteśmy po 16. Prosto z dworca jedziemy marszrutką do Denisa. On akurat wychodzi do pracy i znów dostajemy klucze do jego mieszkania. Ostatnie ruble wydajemy na zakupy spożywcze na drogę. W Rosji wydałam 1/3 wszystkich pieniędzy, które wzięłam ze sobą w podróż...

Dzień Trzydziesty Siódmy - Dookoła wyspy

Sobota, 28.08

Dziś wybieramy się na wycieczkę samochodową po wyspie. Zamówiliśmy ją sobie wczoraj w pensjonacie u Nikity - najpopularniejszym ośrodku wypoczynkowym w Khujir. Jedziemy uazem podobnym do tego, jakim podróżowaliśmy po Mongolii. Razem z nami jedzie w samochodzie czwórka Hiszpanów. Robią głośne "uooo" i "uaaaa", gdy samochód podskakuje na wybojach - dla nas nic w tych podskokach niezwykłego... Prosto stąd Hiszpanie wybierają się do Mongolii, toteż dajemy im kilka wskazówek.
Po drodze zatrzymujemy się w punktach widokowych - to w wiosce, gdzie zesłańcy trudnili się rybołóstwem, to w miejscu, skąd widać "twarz Bajkału", to przy skale życzeń, to w urokliwej rybackiej zatoczce. W połowie wycieczki nasz kierowca przygotowuje dla nas obiad - zupę "uchę" z omułem, tutejszy specjał.
Dzień jest ciepły. Pomimo chmur przyozdabiających niebo, jest sporo słońca i wody Bajkału przybierają piękne kolory. Bajkał jest majestatyczny i tajemniczy, w naszej jednak subiektywnej ocenie, jezioro Khovsgol ma więcej uroku i kryje w sobie więcej piękna.
Wieczorem wybieram się do Muhameda kupić ryby na powrót do Polski. Muhamed do dwóch, które kupuję, dorzuca od serca trzecią gratis (chucha na nie z życzeniem szczęśliwej podróży) i jeszcze zaprasza mnie na swój koszt na omuła na ciepło i piwo.
Wracając, idę na spacer do skały Szamanki. Krajobraz cudnie się prezentuje w blasku zachodzącego słońca. Tuż przy skałach grupka osób trenuje z instruktorem tai-chi. Choć może to nie tai-chi, a jakiś szamański rytuał...? To święte miejsce w tradycji szmanistycznej. Tu odprawiane są obrzędy szamańskie podczas odbywających się na wyspie zjazdów szamanów z całego świata. Uważa się, że skała posiada wielką moc. Rzekomo z powodu energii, która zeń emanuje, zakazane jest, aby w jej pobliżu przebywały dzieci.
To już przedostatni dzień naszej wyprawy. Pobyt nad Bajkałem stanowi idealne domknięcie podróży po miesięcznym pobycie w Mongolii. Wycisza przed powrotem do zostawionej kilka tysięcy kilometrów stąd codzienności. Niemniej im bliżej powrotu do domu, tym częściej pojawiają się tęsknoty...
Walczę od wczoraj z przeziębieniem. Kolejno tu się rozchorowujemy - wpierw Wiesiek, potem ja, Roman i Aga.
Wieczorem wybieramy się z Romkiem na koncert muzyki etnicznej. Koncert odbywa się w gerze. Płonie w środku ognisko, a zespół złożony z trzech osób gra na różnych folkowych instrumentach i śpiewa. Momentami ich muzyka przypomina tę, którą można usłyszeć na ulicach w wykonaniu Indian, momentami brzmi szamańsko...

Dzień Trzydziesty Szósty - Rower, omuły i bania

Piątek, 27.08

Cerkiewna muzyka dobiega z kościółka już od 5 rano. W niecałą godzinę dołącza do niej pisk rybitw, szczekanie psów, muczenie krów i wtopiony w ten gąszcz odgłosów delikatny śpiew ptasi. Chór obwieszcza wyspie nadejście nowego dnia. Noc była ciepła - zegarek Wieśka pokazuje, że jesteśmy na wysokości 540mnpm. To znaczny skok w dół po pobycie w Mongolii.
Wybieramy się dziś z Romkiem i Lucynką na rower. Krętymi piaszczystymi dróżkami jeździmy po pagórach w półudniowo-wschodniej części wyspy. Z wiatrem we włosach i mnóstwem radości zjeżdżamy w dół kolejnych wzniesień, na które wcześniej przyszło nam wyjeżdżać. Jedziemy w stronę Bajkału i główną drogą wracamy do Khujir. Rowery oddajemy po 6 godzinach.
Czas na rybę. Odwiedzamy Mohameda i zjadamy ciepłe wędzone omuły w towarzystwie szczeniaka, który uprasza się błagalnym spojrzeniem i merdaniem ogonka o choć kawałek skórki.
Na 19 zarezerwowaliśmy sobie banię. Bania co prawda bardziej przypomina suchą saunę niż banię - jest tu blaszany piec i drewniane ławeczki do siedzenia - niemniej przynosi wspaniały relaks po dniu pełnym wysiłku. W pomieszczeniu obok właściwej bani znajduje się duża balia z zimną wodą do polewania się. Stąd wchodzi się do pomieszczenia, które służy za przebieralnię i zeń już bezpośrednio do ogródka gospodarzy.
Gdy wracamy na swój biwak, słyszymy znajome bicie dzwonów i towarzyszące mu wycie psa. Doprawdy jest tu magicznie!

Dzień Trzydziesty Piąty - Między brzegiem Bajkału a cerkwią

Czwartek, 26.08

Rano umówioną taksówką zabieramy się na dworzec autobusowy i tu wsiadamy do marszrutki, która zawiezie nas do miejscowości Khujir na wyspie Olhon. Podróż, wliczając w to czas długiego postoju na obiad, trwa około 6 godzin. Po drodze mijamy rozstawione dla turystów gery (jakże swojski to widok!) i pasterzy na koniach zaganiających krowy. Kierowca przystaje przy stosiku owo i wychodzi z samochodu, by dorzucić nań monetę. Obok kierownicy ma ikonę z wizerunkiem Chrystusa, najwyraźniej jednak wyznawana religia nie kłóci mu się z hołdowaniem tradycjom szamanistycznym. Należy przecież zapewnić sobie przychylność duchów - na wyspie jest ich więcej niż gdziekolwiek indziej...
Na wyspę przepływamy promem. Chmury wiszą nisko i krajobraz spowity jest mlecznosinym woalem. Jego Wysokość Bajkał ubrany jest w szarości.
Khujir jest największą miejscowością na wyspie. Mówimy kierowcy, że chcemy dostać się tu pod cerkiew z niebieskimi kopułami. Pyta nas do kogo jedziemy, mówimy więc, że do Siergieya. Z Siergieyem kontaktowaliśmy się wcześniej przez couchsurfing. Wedle naszej wiedzy opiekuje się tu parafią. Kierowca podwozi nas pod ośrodek wypoczynkowy położony tuż obok cerkwi. Zagaduje mężczyznę za bramą, że go szukamy, a nam mówi: to Siergiey. Siergiey może i tak, ale nie nasz! Siergiey, którego kojarzymy ze zdjęcia, ma brodę i jest dużo młodszy! Niemniej Siergiey stojący przed nami wita nas z serdecznym uśmiechem i zaprasza do środka. Już chce nas lokować w jednej ze swoich daczy, kiedy mówimy mu, że jesteśmy umówieni z Siergieyem, który mieszka na parafii. Patrzy na nas teraz trochę spod oka, ale prowadzi nas przez teren swojego ośrodka pod cerkiew. Dzwoni też do "naszego" Siergieya i przekazuje mi słuchawkę telefonu. Akurat go nie ma, gra w tenisa, ale będzie za 40 minut. Mówi, gdzie możemy rozstawić namioty. Ledwo składamy na ziemię plecaki, już są przy nich dwie kozy - jedna duża, druga mała i zaczynają się nimi posilać. Zgodnie ze wskazówkami rozbijamy się na połaci zieleni pomiędzy cerkwią a brzegiem Bajkału. Ależ tu pięknie!
Siergiey przyjeżdża na rowerze. Wita się z nami niezwykle ciepło i zachęca, by się rozgościć. W pobliżu mamy wychodek z polową umywalką, a w cerkwi jest samowar do gotowania wody i tam też możemy złożyć swoje plecaki. Cerkiew jest w trakcie remontu - przyjechał malarz z Nowosybirska i malują razem z Siergieyem w środku sceny z życia Chrystusa. Przez cały dzień, od świtu do późnego wieczora z cerkwi płynie muzyka sakralna, tworząc niezwykły nastrój w jej otoczeniu. Siergiey przedstawia nam też kozy: starsza to Marta, a mały koziołek to August. August ma imię od nazwy miesiąca, w którym się urodził, a więc ma zaledwie miesiąc!
Styl życia Siergieya mnie zachwyca. Żyje tu sobie tak spokojnie, w swoim rytmie, w zgodzie z tym, co gra w jego duszy. Wymknął się zgiełkowi "wielkiego świata" i schematom, wedle których ów świat stara się formować nasze życiowe ścieżki. Jest tu szczęśliwy.
Wybieramy się na spacer po miejscowości. Drogi są tu piaszczyste, a wzdłuż dróg układają się rzędy drewnianych domków z rozkwieconymi rabatami w ogródkach. Są sklepiki z souvenirami, wypożyczalnie rowerów i budki, w których można kupić wędzone ryby. W jednej z takich budek zaprzyjaźniamy się ze sprzedawcą. Pochodzi z Azerbejdżanu i na imię ma Muhamed - jest dumny z tego, że to imię proroka. Wydaje się być znużony tutejszym rytmem życia. Marzy o wyrwaniu się do dużego miasta.
Wśród sprzedawanych to tu to tam pamiątek są drobiazgi z kory brzozowej, naszyjniki z ametystem i wymalowane pejzażami kamienie z Bajkału. Nas najbardziej zaskakują wszechobecne magnesy na lodówkę z podobizną... Putina i Miedwiediewa! Twarz jednego lub drugiego pokazuje się na magnesie, zależy pod jakim kątem nań spojrzeć.
Wieczorem Siergiey wraz z przyjacielem wygrywają na dzwonnicy stojącej przed cerkwią melodię. Na dźwięk pierwszego dzwonu przybiega do nich pies i akompaniuje biciu dzwonów, wyjąc i szczekając. Przychodzi też żona Siergieya z trójką ich dzieci. Siergiey bierze najmłodsze z nich na ręce i sadza przed sobą na drewnianym opłotku. Wkłada mu w rączkę sznurek od dzwonu i wydzwaniają dalszą częśc melodii razem. Czarodziejsko.
Kolację jemy przy drewnianym stoliku stojącym pod cerkwią. Marta i August wpraszają nam się do stołu. Chętnie by coś uszczknęły, choćby miał to być kawałek siatki. Od Siergieya dostajemy ogórki z jego szklarni. A szklarnia pełna jest ogórków i pomidorów, tak dużych i zdrowych, że aż zadziwiają.
Niezwykle gościnne i przyjazne to miejsce! I jaki piękny nadbajkalski zachód słońca...

Info praktyczne: marszrutka z Irkucka na wyspę Olhon: 500 rubli

Dzień Trzydziesty Czwarty - Żywy martwy Lama

Środa, 25.08

O 8.30 rano pod motelem czeka na nas taksówka. Przed 9 docieramy pod klasztor w Iwogińsku, centrum buddyzmu w Rosji. Umawiamy się z kierowcą, że za 2 godziny weźmie nas stąd na dworzec w Ulan Ude. Przyjechaliśmy tu zobaczyć Lamę, który nie żyje od 80 lat, ale jego ciało zachowuje właściwości żywego. Tuż przed śmiercią polecił swoim uczniom, aby po kilku latach otwarli sarkofag, w którym będzie spoczywać, aby sprawdzić, w jakim stanie znajduje się ciało. Ku zaskoczeniu nie tylko mnichów, wyglądało jak żywe nie tylko w kilka lat po jego śmierci, ale i w kilkanaście i kilkadziesiąt. Gdy zainteresowali się nim naukowcy, okazało się, że tkanki zachowały właściwości tkanek żywych. Po nacięciu skóry nawet pojawiła się krew. Od kilku lat ciało mnicha jest wystawione na widok pielgrzymów w szklanej gablocie w świątyni na terenie klasztoru. Jesteśmy więc tutaj, by je zobaczyć. Zwiedzamy zabudowania klasztorne, szukając ciekawskim spojrzeniem gabloty z Lamą. Nigdzie jej jednak nie widać. Pytamy o niego jednego z mnichów i słyszymy, że Lama zamknięty jest w głównej świątyni i dla oczu pielgrzymów będzie dostępny dopiero 8go października. Tak długo czekać tu nie możemy! Wciąż pełni nadziei pytamy też i innego mnicha - słyszymy niestety to samo. Pojawia się jednak cień szansy. Aga dowiaduje się od handlarki sprzedającej przed wejściem do klasztoru pamiątki z Mongolii, że jeśli znajdziemy lamę "astrologa" (podaje nam numery domków, w których moze być uchwytny) i powiemy, że jesteśmy z daleka i to nasza jedyna możliwość, by spotkać się ze świetym, to za dotację na rzecz klasztoru, otworzy dla nas świątynię będącą jego rezydencją. Myślimy sobie, że właściwie to możemy się złożyć po 100, może 200 rubli na tę dotację. Za tyle pieniędzy (70-140zł) na pewno lamę nam pokażą. Szukamy więc lamy "astrologa". Wskazane przez handlarkę domki są jednak zamknięte. Pytamy o niego napotykanych mnichów - także bez skutku. Jakiś mnich oprowadza tu wycieczkę Rosjan. Wiesiek przedstawia mu szeptem naszą sprawę i pyta czy byłaby możliwość Lamę zobaczyć. Mnich na dźwięk słowa "dotacja" mówi: chodźcie z nami. Idziemy więc, raz jeszcze przemierzając ścieżki, które przeszliśmy już wcześniej. Gdy podchodzimy pod główną świątynię, Wiesiek ponawia zapytanie o Lamę. Mnich jakby dopiero teraz załapał o co nam chodzi i przecząco kręcąc głową, mówi: to niemożliwe. Coraz to więcej w nas zwątpienia, lecz nie dajemy jeszcze za wygraną - jesteśmy tu przecież pewnie raz jeden w życiu! Pytamy jeszcze jednego mnicha i on wkazuje nam, aby pójść do dyrekcji. Idziemy więc do Naczelnego klasztoru i słyszymy od niego, że tak, to jest możliwe, aby świątynię dla nas otwarto, ale musimy porozmawiać z mnichem, który urzęduje w gerze przed wejściem na teren klasztoru. Wstąpiła w nas nowa nadzieja! Ożywionym krokiem idziemy do wskazanego geru. Mnicha nie zastajemy, bo, jak mówi zastępująca tu go dziewczyna, jest "na służbie". Przedstawiamy jej jednak naszą sprawę, a ona w odpowiedzi przedstawia nam pismo, z którego wynika, że jesli chce się żywego martwego Lamę zobaczyć, należy przedłożyć pisemny wniosek i uiścić stosowną dotację na rzecz klaszotoru. Jeśli bylibyśmy grupą turystów z Rosji, owa dotacja miałaby wynieść 10000 rubli (blisko 1100zł). Ponieważ jednak jesteśmy grupą turystów zagranicznych, za spotkanie z Lamą musimy zapłacić... 1000 euro! Z naszymi 1200 rublami chyba niewiele tutaj wskóramy...
Cóż, Lamy nie spotkaliśmy, ale i tak przyjechać tu było warto. Minęły 2 godziny, więc zabieramy się z taksiarzem na dworzec kolejowy w Ulan Ude. Pociąg okazuje się być droższy niż marszrutka, decydujemy się więc na podróż do Irkucka tą drugą. Bus jest załadowany ludźmi. Jedziemy z dwoma przerwami na toaletę 6 godzin. Na ekranie tv przez całą drogę wyświetlany jest głupawy rosyjski serial o młodych lekarzach. Szczęśliwie od patrzenia nań odciąga widok na tajgę i Bajkał.
Gdy już jesteśmy na dworcu w Irkucku, szukamy noclegu. Denis przyjąć nas dzisiaj nie może, bo już gości w swoim małym mieszkaniu, bagatela, 12 osób. Możemy jednak przenocować u niego w niedzielę, na noc przed wyjazdem z Rosji.
Znajdujemy spanie w gostinicy tuż przy dworcu. Nie jest jeszcze wykończona - będziemy tu pierwszymi gośćmi. Bierzemy dla siebie dwa 2-osobowe pokoje - tak będzie taniej. I tak płacimy po 500 rubli/osoba. Pieniądze idą nam tu jak woda...

Info praktyczne: marszrutka z Ulan Ude do Irkucka: 600 rubli, czas przejazdu: 6 godzin

Dzień Trzydziesty Trzeci - Bajerlaa i Bajertai

Wtorek, 24.08

Rano dziewczyna z recepcji zamawia dla nas taksi do granicy. Przyjeżdżają po nas dwa samochody. Umówieni jesteśmy na 25000TG/osoba czyli 75000TG/samochód - tak przynajmniej rozumiemy ustalenia. Wsiadamy i jedziemy. Na jednej ze stacji benzynowych czekamy aż kilkanaście minut na drugi samochód. Za nami 1/3 drogi. Gdy dojeżdżają, pytamy, skąd takie opóźnienie. Okazuje się, że prowadzili długie dysputy z kierowcą, gdyż on oczekuje od nas, że zapłacimy 100000TG - owszem 25000TG za osobę, ale w znaczeniu każdego miejsca dla pasażera w samochodzie, a są cztery. Wynikło nieporozumienie. Nie zgadzamy się na podniesienie ceny, co niezbyt się kierowcom podoba. Gdy już jedziemy, dzwoni ktoś do kierowcy i prosi o możliwość rozmawiania z kimś z nas. Ja przejmuję słuchawkę, ale osoba po drugiej stronie mówi po rosyjsku, więc przekazuję ją Romkowi. Rozmowa jest długa, ale bez efektu dla rozmówcy Romana. Pozostajemy przy tym, że zamawiając taksówkę, przystaliśmy na inny koszt przejazdu. W Darchan dobieramy jeszcze jednego pasażera, aby taksiarze wyszli na swoje.
Źegnamy się z zielonymi przestrzeniami stepu. Otwierały nas na doświadczenie wolności i spokoju i uczyły gościnności. Zostawią we mnie trwały ślad...
Przy granicy przesiadamy się do busika, którym Rosjanka przewozi przez granicę handlarki. Płacimy jej po 200rubli/osoba. Gdy już jesteśmy za drugim punktem kontroli granicznej, przypominamy sobie z Romkiem o obrazkach kupionych na placu Suche Batora i szpiczatej czapce mongolskiej, które zostawiliśmy na półeczce za tylnym siedzeniem w taksówce. No to pamiątki przepadły. Nasza Rosjanka dzwoni jeszcze do swoich znajomych, podając im numery rejestracyjne taksówki, by sprawdziły czy może są i jeśli tak, aby je odebrały, ale interwencja jest mało skuteczna.
W Kiachcie bierzemy taksi do Naushek. I znów przed nami kręta wyboista droga przez tajgę i kierowcy, dla których normą jest przemierzanie jej z prędkością 120km/h. Nasz kierowca jest rodowitym Ormianinem. Ponieważ Romek był kilka lat temu w Armenii, rozmawiają o Erewaniu i Araracie. Mimo przyjaznej atmosfery, nasza prośba o zmniejszenie prędkości, niemal kierowcę uraża. Najwyraźniej odbiera ją jako podważenie zaufania w jego umiejętności...
Na dworcu w Naushkach próbujemy dowiedziec się czegoś o pociągach do Ulan Ude. Pani w kasie zatrzaskuje nam jednak okienko przed nosem w odpowiedzi na nasze pytanie i udaje, że nas nie widzi. Od jednej z dziewczyn pracujących na dworcu dowiadujemy się, że w pobliżu mieszka gość, który może nas zabrać do Ulan Ude swoim samochodem. Na naszą prośbę dzwoni do niego i gość przyjeżdża. Ogląda nasze plecaki, ocenia, że się pomieszczą w jego mini-vanie, a że są ciężkie, wycenia nam przejazd na 9000 rubli. Z ceny nie chce zejść ani o kopiejkę. Drogo, ale za bardzo nie mamy wyboru, jeśli chcemy się na miejscu znaleźć jeszcze dziś wieczór. Decydujemy się jechac. Ledwo ujeżdżamy kilka kilometrów, zatrzymuje nas patrol policyjny i panowie w mundurach sprawdzają nasze paszporty. Wszystko ok, więc jedziemy dalej. Droga prowadzi przez tajgę. Jesteśmy głodni i prosimy o możliwość zatrzymania się gdzieś na obiad. Najbliższa sposobność, by się zatrzymać, mimo zapewnień kierowcy na początku, że niedaleko, jest po jakichś 100 ujechanych kilometrach. Stajemy w miejscowości tworzonej przez drewniane ubogie chatki z ukwieconymi ogródkami. W jednej z nich jest knajpa z jedzeniem.
Czas podróży mija nam na rozmowach. Wasyl, nasz kierowca, jest bardzo wesołym i rozgadanym facetem. Przyjemnie się jedzie w jego towarzystwie. Pracował swego czasu w Mongolii. Mówi, ze kompletnie nie rozumie braku pomyślunku ekonimicznego Mongołów i krytykuje ich zacofanie. Ja z kolei życzę Mongołom, aby jak najdłużej udało im się zachować własną receptę na szczęście i uchronić się przed próbami uszczęśliwiania ich przez zachodnią cywilizację...
Zatrzymujemy się w Iwogińsku pod budynkiem, który niegdyś był pensjonatem. Pensjonatu jednak już dziś tu nie ma i jak się dowiadujemy, w całym Iwoginsku nie znajdziemy żadnej gostinicy. Jedziemy więc kolejne kilkanaście kilometrów do Ulan Ude. Zajeżdżamy do pierwszego przydrożnego motelu. Wasyl załatwia nam tu pokój w niewysokiej cenie i pomaga w umówieniu na jutrzejszy poranek taksówki do Iwogińska - chcemy odwiedzić w tamtejszym klasztorze buddyjskim pewnego Lamę.

Info praktyczne:
taksi przez granicę: 200 rubli/osoba,
taksi z grancy do Naushek: 200 rubli/osoba

Dzień Trzydziesty Drugi - Kaszmir, czarny rynek i ryba po chińsku

Poniedziałek, 23.08

Rano jemy międzynarodowe śniadanie. Do produktów dostępnych w lodówce z tytułu opłacenia noclegu, każdy dorzuca co ma, by się podzielić. Poranek upływa na ciekawych rozmowach...
Po śniadaniu znów się rozdzielamy - Wiesiek z Agą i Bartkiem idą wpierw do klasztoru Gandan, ja z Lucynką i Romanem chcemy przejść najpierw szlakiem kaszmiru. Nasz wybór, jak się później okaże, jest błędny, bo klasztor Gandan otwarty jest dla zwiedzających tylko do godziny 11. Wołamy taksówkę i próbujemy wytłumaczyć kierowcy, że chcemy dojechać do sklepu przy fabryce "Gobi". Kierowca nie tylko nie rozumie po angielsku, ale też nie bardzo wie, gdzie jest miejsce, które pokazujemy mu na mapie w naszym przewodniku. Z pomocą w tłumaczeniach przychodzi kilku przechodniów. Taksiarz ostatecznie zrozumiał, bo dowozi nas w miejsce, na którym nam zależy. Kaszmir w Mongolii miał być tani, ale pojęcie taniości okazuje się być względne, bo ceny swetrów oscylują wokół 100 dolarów. W swetr się więc nie zaopatrzam, ale jest tu bardzo sympatyczny sklepik z souvenirami, gdzie kupuję drobne prezenty dla bliskich. Odwiedzamy jeszcze dwa podobne temu sklepy fabryczne. Lucynka w kaszmiry nieco się tu obławia, ale wciąż nam mało. Wołamy znów taksówkę. Tym razem taksiarz zna angielski, więc prosimy go, aby zawiózł nas w miejsce, gdzie będziemy mogli dostać jakiś tani kaszmir. Zawozi nas pod wysoki budynek centrum handlowego. Budynek ma 9 pięter i na kazdym z nich są towary innego rodzaju. To kosmetyki, to sprzęt elektroniczny, to odzież, a na najwyższym piętrze jedzenie. Nic tu nie kupujemy, ale w knajpce na górze zjadamy z Lucyną po kurczaku. Kurczak zapewne z importu z Chin, ale po miesiącu jedzenia samej baraniny, kozy i woła, smakuje rewelacyjnie.
Tu się rozłączamy - Lucyna chce ruszyć do kolejnych sklepów z kaszmirem w centrum miasta, my z Romkiem chcemy się dostać na czarny rynek - największy targ w Ulan Bator. Nieco się obawiamy czy Lucyna się sama nie zgubi, ale skoro nam ze sobą nie jest po drodze, rozdzielić się trzeba.
Wołamy pod budynkiem centrum handlowego taksówkę. Wołamy znaczy wychodzimy na ulicę i wyciągamy rękę. Podjeżdża taksówka. Taksiarz ni w ząb nie zna angielskiego i kiedy mówimy mu "black market" patrzy na nas z rozdziabionymi ustami. Przypominam sobie, że czarny rynek nazywany jest także Narantuul, więc podaję tę nazwę. "Aaaa Narantuul, ok, ok" woła taksiarz. Najwyraźniej załapał. Wsiadamy więc i jedziemy. Po blisko pół godziny drogi w korkach przez centrum miasta taksówka staje i nasz kierowca pokazuje nam na budynek hotelu, na którym jak byk pisze Narantuul. "No, no" mówimy, "No hotel". Głowimy się, jak wytłumaczyć mu, że chodzi o rynek. Gestykulacja niewiele daje - taksiarz w kalamburach jest słaby. W końcu wpadam na pomysł, aby sprawdzić słowo rynek w słowniczku w naszym przewodniku. Sprawdzam i mówię: "Dzach! Dzach Narantuul". "Aaaa, dzach Narantuul" woła kierowca "Ok, ok". Zawracamy i... taksiarz zawozi nas w dokładnie to samo miejsce, skąd nas zabrał. Okazuje się, że dzach Narantuul jest na tyłach centrum handlowego, w którym byliśmy!
Na targu pełno jest ludzi. Wszyscy ostrzegają, że łatwo tu zostać okradzionym. Nam szczęśliwie się to nie zdarza, ale Romkowi otworzył ktoś kieszeń plecaka - przezornie nie miał tam nic cennego. Przez targ przewijają się głównie Mongołowie. W tym tłumie wydawać by się mogło, że to spotkanie niewiarygodne, ale spotykamy się tu z Agą i Bartkiem. Kupić tu można wszystko - ubrania, piękne mongolskie kozaki, meble, sprzęt kuchenny, porcelanę, siodła i wszystko, co potrzebne do oporządzenia konia. Ja kupuję sobie płyty z muzyką - za cztery, z czego jedna to dvd z teledyskami, płacę 3200TG (jakieś 8zł). W części ze starociami wypatrzam mosiężny przycisk do papieru w kształcie popiersia klaczy i źrebięcia. Piękny jest i mam wielką ochotę go kupić. Z 45000TG handlarka zgadza się zejść nie niżej niż do ceny 40000TG i w pierwszym momencie rezygnuję. Potem znów, gdy po namyśle decyduję się na zakup, zbyt daleko mamy po niego się wrócić. Roman kupuje tu swetr z wełny wielbłąda i zapas skarpetek na prezenty. Odkupujemy też dziewczynie z guesthouse'a zjedzone jej wczoraj ciastka.
Stąd jedziemy na pocztę wysłać kartki i na plac Suche Batora, gdzie znajduje się budynek parlamentu. Każdy Mongoł chce mieć w swojej gablocie z pamiątkami zdjecie z pomnikiem Czyngis Chana przy parlamencie. Robimy sobie takie zdjęcie i my. Zaczepiają nas tu uliczni handlarze sprzedający swoje rysunki. Niemal błagają o kupienie kilku ich prac. Ja kupuję trzy, Romek jeden. Są rysowane tradycyjnymi mongolskimi technikami akwareli i piórka, a przedstawiają sceny z życia wokół gerów.
Spotykamy tu też i odstępstwo od reguły, że "nie ważne, jak co wygląda, ważne, że spełnia swoją funkcję", wyrażajace zależność dokładnie odwrotną. Jeden z najnowocześniejszych budynków przy placu Suche Batora, który miał z założenia być centrum biznesowym i włożono w niego mnóstwo pieniedzy, stoi pusty, ponieważ inspekcja budowlana nie może go odebrać. Z oszczędności nie uwzględniono w konstrukcji budynku elementów zabezpieczających na wypadek trzęsienia ziemi.
Wracając do guesthousu wstępujemy jeszcze do narodowego domu towarowego. Ulegam pokusie i kupuję tu sobie swetr. Dla Romka po tym dniu słowo "kaszmir" będzie równoważne przekleństwu...
Kiedy oddaję dziewczynie z recepcji ciastka, woła do mnie "no, no" i mówi, ze ona dostała te ciastka od innej dziewczyny. Nie zgadzam się jednak, by ich nie przyjęła. Z tego, co mówiła, zrozumiałam, że te ciastka, które wczoraj jej zjedliśmy, sama dostała od kogoś w poczęstunku i dlatego nie chce ich od nas przyjąć. Później jednak okazuje się, że Lucynka przed nami jej je oddała i o tym właśnie dziewczyna mówiła. Tak więc wzamian dwóch dostała cztery. I bardzo dobrze! Sprawiedliwości stało się zadość.
Od czasu obiadu w centrum handlowym nic nie jedliśmy i burczy nam w brzuchach. Wybieramy się więc jeszcze z Romkiem zjeść gdzieś kolację. Znalezienie knajpy z jedzeniem o tej porze, to znaczy po godzinie 21, okazuje się tu być jednak wyzwaniem. W pierwszym z lokali nie ma już nic poza pizzą z mikrofali. Kolejny jest zamkniety z powodu wewnętrznej imprezy, a nastepny zaraz zamykają. W dość drogiej amerykańskiej restauracji co prawda skladamy zamówienie, ale po 10 minutach przychodzi kelner i przepraszając nas, mówi, że tego, co zamawialiśmy nie ma. Dziękujemy więc i zrezygnowani wracamy. Po drodze wpada nam w oczy niepozorna z zewnątrz knajpka chińsko-koreańska. Jest otwarta i jest tu trochę klientów, co znaczy, że zjeść coś można. To nasza ostatnia deska ratunku w kwestii ciepłego posiłku. Na nasze szczęście menu jest ze zdjęciami, bo nikt tu angielskiego nie zna i bez obrazków niemożliwym byłoby rozszyfrować, co jest do wyboru. Zamawiamy coś, co wygląda jak ryba. I rzeczywiście dostajemy rybę wraz z zestawem przeróżnych dodatków. Po raz pierwszy jem rybę pałeczkami. Smakuje wyśmienicie! Nie wiem, czemu tak jest, ale dopiero tu (przez te pałeczki?) poczułam, że jestem w Azji...

Dzień Trzydziesty Pierwszy - Spod posągu Buddy do stolicy

Niedziela, 22.08

Klasztor Amarbayasgalant Khiid, największy w Mongolii, jest malowniczo położony pośród zielonych wzgórz. Na stoku wzgórza położonego najbliżej klasztoru odznaczają się budowla białej stupy, do ktorej prowadzi 108 schodów i złoty posąg Buddy tuż obok. Stupa odsłaniana była miesiąc wcześniej, dziś otwarta zostanie droga prowadząca do posągu. Zjechali się tu z tej okazji lamowie z całego świata - są reprezentacje z Tybetu, Chin, a nawet z Australii. W głównej świątyni pod okiem kamery telewizyjnej trwają uroczyste modlitwy. Jest głośno od dźwięku trąb, gongów i recytacji mantr. Na honorowym miejscu, na podwyższeniu siedzi główny duchowny Mongolii, Rinpocze. Kilka osób roznosi pielgrzymom darmowe posiłki - ryż na słodko i smażone ciasteczka. Jest też i oczywiście sute czaj.
Przed wejściem do świątyni mnisi ukladają z barwionego piasku mandalę.
Moja uwaga wędruje za postacią staruszka w pomarańczowym stroju zdobionym w chińskie motywy. Nie wygląda z urody na Mongoła - jak sądzę przyjechał tu z Chin lub Tybetu. Spotykam go kilkakrotnie w róznych miejscach, zwiedzając teren klasztoru. Chwilę rozmawiam też z jednym z mnichów. Mówi, że na stałe mieszka tu 60-70 mnichów, on jest przyjezdny.
Czekamy do rozpoczęcia głównych uroczystości przy posągu. Są tu rozstawione namioty, pod którymi zasiedli lamowie, mnisi i mniszki. Przed nimi przewijają się fotografowie. Rozpoczynają się długie przemowy powitalne i recytacje sutr. Spędzamy tu od momentu przybycia kilka godzin i zapowiada się, że uroczystości potrwają jeszcze kilka kolejnych, więc nie doczekujemy samego momentu otwarcia schodów prowadzących pod złoty posąg.
Gdy jedziemy dalej, zastanawiam się, czy w Mongolii są katolickie kościoły - w ciągu tych czterech tygodni nie widziałam ani jednego. W godzinę później dostaję odpowiedź. Mijamy w miejscowości po drodze budynek z krzyżem na dachu. Teraz z kolei zastanawiam się, jak to tu jest z wypadkami - przypominam sobie chaos na ulicach Ulan Bator i myślę, że statystyki wypadków muszą być tu wysokie. Rozmawiamy o tym w samochodzie. W 2 godziny później na drodze przed nami widzimy dwa samochody po stłuczce. Na środku jezdni leży bezwładnie ciało kobiety. Przy jednym ze zmasakrowanych samochodów ktoś przykuca, rękoma obejmując głowę. Wypadek musiał stać się niedawno. Jak szybko może dotrzeć tu pomoc? I gdzie jest najbliższy szpital? Czy w oddalonym o jakieś 100km Ulan Bator? Jedziemy jedyną prowadzącą do stolicy drogą asfaltową i nie mija nas żadna karetka. Możliwe, że pomoc nadjedzie z drugiej strony...
W drodze wypisujemy dla Cirina kartkę na pożegnanie. Piszemy jej treść słowami w różnych językach - tak jak z nim rozmawialiśmy. "Wszystkiego haroszego ziełajem naszemu sain Padrugowi. Balszoje bajerlaa za prekrasne voyage po cestach Mongolii. Merci very much!". Przejechaliśmy razem w ciągu 26 dni 3620km. Bardzo się ze sobą zżyliśmy w tym czasie. Pożegnać się będzie nie łatwo... Mało prawdopodobne, że jeszcze kiedyś się zobaczymy. Choć życie bywa tak zaskakujące - kto wie...?
Do Ulan Bator dojeżdżamy wieczorem. Wpierw jedziemy tutaj do banku, gdyż znów skończyły nam się tugriki. Pobieramy z automatu karteczkę z numerem w kolejce. Pod numerkiem na mojej karteczce jest napis: "3 persons in front of You". Lucynka ma napis: "4 persons in front of You". Jednak wbrew temu, co pisze na naszych karteczkach, przed nami jest jakieś 20 osób. Jest niedziela, godzina 20, a bank pełen jest ludzi. Siadamy w poczekalni i rozmawiamy. Wtem słyszymy: "Cześć, dzień dobry, jak się masz?" Po polsku zagadnął nas siedzący obok mężczyzna. Nasze zaskoczenie nie zna granic, bo to rodowity Mongoł. W kraju, w którym nawet po angielsku czy rosyjsku trudno jest się dogadać, nagle mamy możliwość porozmawiać w naszym języku ojczystym! Okazuje się, że ów mężczyzna w latach 80-tych studiował przez 2 lata w Warszawie i miał polską dziewczynę. Od 20 lat mieszka w Monachium w Niemczech i do Mongolii przyjechał ledwo co tydzień temu. Pokazuje nam stempel w paszporcie wskazujący, że 10.08 przekraczał polską granicę. Pytamy go o to, co słychać w Polsce, ale powiedzieć nam nie potrafi, bo był przejazdem przez nasz kraj tylko 3 dni.
Prosto z banku Cirin zawozi nas pod guesthouse. Czas się pożegnać. Cirin pokazuje, że będzie za nami płakał. Nam też bez zwątpienia będzie go brakować... Był w podróży wspaniałym kompanem! Wyściskujemy się i mówimy sobie Bajertai - do zobaczenia.
Nasz guesthouse jest bardzo wygodnie urządzony. Jest tu nawet pralnia, do której od razu oddajemy wszystkie swoje ciuchy. Z luksusem tego miejsca jest nam aż nieco niezręcznie. Dziewczyna z obsługi ściele nam łóżka... A wszystko to za bardzo niewielkie pieniądze.
To też miejsce, gdzie nawiązujemy dużo znajomości. Są tu dwie Francuzki z Prowansji, które przyjechały do Mongolii odwiedzać klasztory buddyjskie, jest młody chłopak z Izraela, który po zakończeniu służby wojskowej wyruszył w półroczną podróż po Azji, jest Hindus, który jest w samotnej podróży po świecie od 2 lat, jest Szwajcar, który jest w podróży koleją transsyberyjską do Pekinu, jest para Holendrów, którzy do Mongolii dopiero co przyjechali i rozważają trasę podróży. Holendrzy dopiero teraz przy rozmowach przy stole dowiadują się z wielkim zaskoczeniem od Szwajcara o katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem. Dla nas także jest zaskoczeniem, że wieści z Polski ich ominęły.
Na stoliku, przy którym siedzimy, leży paczka ciastek "choco pie" (mniam!). Romek częstuje się jednym i zachęca mnie do tego samego. Daję się skusić, ale po chwili okazuje się, że ciastka należały do bardzo sympatycznej dziewczyny z recepcji! Ona mówi, że nic się nie stało, ale nam teraz jest głupio... Jutro jej odkupimy.

Info praktyczne: w Ulan Bator bardzo polecamy guesthouse Idre's: www.idretour.com
Cena noclegu: 5 dolarów, bardzo sympatyczne kierownictwo, samo centrum miasta.

Dzień Trzydziesty - Mineralne źródła, poranna wódka i murzyński wulkan

Sobota, 21.08

Zanim stąd wyjedziemy, jeden z gospodarzy częstuje nas airagiem. Kolejno każdy z nas ma usiąść obok niego na stołeczku i wypić do dna miseczkę kumysu, którą nam podaje. A miseczka jest nie byle jaka, bo srebrna. Ponieważ już jutro będziemy z powrotem w Ulan Bator, Cirin chce zakupić do siebie do domu 20 litrów airagu. Gospodarz podjeżdża z nami do rodziny, u której będziemy mogli dostać alkohol w takiej ilości. Są tu 2 ubogo wyglądające gery i drewniana chatka. Dookoła szczery step. Cała rodzina siedzi przed swoim domostwem. Ubrani są odświętnie i piją airag i wódkę (archi-airag). Zostajemy zaproszeni do kręgu i poczęstowani trunkami. Wódka jest jeszcze ciepła. Musimy też oczywiście poczęstować się twardym suszonym serem. Na marginesie mówiąc, nie ma jeszcze godziny 9! Chyba nikt nie zna tu powiedzenia, że przed godziną 12 prawdziwy dżentelmen nie pije. Kiedy my siedzimy, pijąc z gospodarzami, Cirin napełnia karnister airagiem. Teraz wyjaśnia się, skąd w karnistrze, do którego nalewaliśmy przy podziemnych studzienkach pitną wodę, były białe paprochy! Gdy wcześniej pytaliśmy o nie Cirina, z miną niewiniątka mówił, że nie ma pojęcia co to.
Stąd jedziemy do mineralnych źródeł. Mineralne źródła okazują sie być rzeką, w której różnych ujęciach czerpie się wodę pomagającą na różne dolegliwości. My nabieramy dla siebie takiej, która ma służyć na żołądek. Swoją drogą, dość ciekawe to mineralne zdrowotne źródła, do których ludzie, aby zaczerpnąć wody, wjeżdżąją samochodami!
Gdy już mamy odjeżdżać, zostaję wyciągnięta z samochodu i otoczona urodzinowymi życzeniami :). Dostaję dwa przepiękne (!) bukiety polnych kwiatów i breloczek do kluczy z gerem - na zaczątek własnego. Niezmiernie miło jest świętować urodziny w takich okolicznościach...
W dalszej drodze zatrzymujemy się pod wulkanem o murzyńsko brzmiącej nazwie Urantogoo. Wiesiek negocjuje z Cirinem czas, w jakim wejdzie na górę. Cirin: "40 min", Wiesiek: "20", Cirin, kiwając głową: "30". "Dobra, niech będzie 30". Ubili targu. Targowanie się weszło nam tutaj w krew. Wchodzimy na krater w niespełna pół godziny. Jest tu zdecydowanie bardziej zielono niż na Khorgo. Jest nawet lasek. W jakiś czas po nas pojawia się tu grupa turystów z Niemiec. Gdy wulkan się zaludnia, schodzimy na dół.
Dziś znów jedziemy odcinek drogi asfaltem. Przejeżdżamy przez Erdenet, drugie co do wielkości miasto w Mongolii. Z momentem wjazdu do centrum miasta, czujemy się, jakbyśmy przenieśli się w inny wymiar czasoprzestrzeni. Po blisko czterech tygodniach pobytu wśród ludzi stepu i niedotkniętych cywilizacją Zachodu pustkowi, nagle znaleźliśmy się w kompletnie innym świecie. To nie jest jeszcze ten sam świat, jaki otacza nas w Polsce, ale wyraźnie doń się upodabniający. Czuję się tu obco. Zdecydowanie bliższy jest mi klimat mongolskich prowincji.
Na obiad zatrzymujemy się przy zajeździe dla kierowców za miastem. Stoi tu kilka gerów restauracyjnych. Zamawiamy w jednym z nich buzze. Była tu też możliwość zamówienia mięsa świstaka (tarbagana), jednak zbyt długo musielibyśmy na nie czekać. Najbardziej nad stratą tej możliwości ubolewa Wiesiek, dla którego każdy kraj, który odwiedza, kojarzy się ze smakami miejscowej kuchni. Mięso tarbaganów to podobno tutejszy specjał. Nasz papierowy przewodnik odradza jednak je jeść turystom. Nie wiemy do końca dlaczego - co nas bawi, kolejne zdanie po tej informacji mówi o tym, że pchły pasożytujące na świstakach mogą przenosić zarazki dżumy. Co mają pchły do kawałka ugotowanego mięsa, nie mamy zielonego pojęcia.
Niebo nad nami zmienia się z każdym ujechanym kilometrem - czasem jest słońce, czasem deszcz... Na postoju na toaletę nasze nogi oblepia rzep i resztę wieczoru uatrakcyjnia nam obieranie go ze spodni i skarpetek.
Jest już późno, kiedy docieramy w pobliże pięknie położonego klasztoru Amarbayasgalant Khiid. Chcemy znaleźć tu nocleg w gerze, gdyż Roman się nieco rozchorował, jednak okazuje się to dziś trudne. Jutro będą tu wielkie uroczystości z okazji odsłaniania złotego posągu Buddy i przyjechało dużo turystów. Ostatecznie więc rozstawiamy namioty.
Jesteśmy w miejscu dość nisko jak na Mongolię położonym i noc jest ciepła.

Dzień Dwudziesty Dziewiąty - W drogę...

Piątek, 20.08

Śniadanie znów mamy dziś skąpe, bo choć chleb jest, brakuje czegoś do niego - jemy po 2 kromki z dżemem jabłkowym i resztką wczoraj usmażonej ryby.
Zawracamy dziś znad jeziora. Jedziemy znów do Moron. Podobnie jak poprzednio, zatrzymujemy się tu na targu. Udaje nam się kupić kawałek żółtego sera i koktajlowe pomidorki - prawdziwe rarytasy!
Nasza trasa przebiega dziś przez zielony pagórkowaty krajobraz. Zatrzymujemy się po drodze, mijając się z samochodem, którym jedzie znajoma przewodniczka - ta sama, która organizowała nam wycieczkę konną nad jeziorem Khovsgol. Jedzie tam teraz z trzema turystkami z Niemiec. Rozmawiamy z najstarszą z nich - opowiada, jak to przez 2 miesiące pracowała i podróżowała przez Saharę z beduinami. Za sobą mają już tydzień w siodle w Parku Narodowym Terejl.
Zbliżamy się samochodem do rzeki, przed którą jest rozstawionych kilka straganów, a przed samym brzegiem zagradza dalszą drogę szlaban. Okazuje się, że na rzece jest niedokończony most, a samochody przewozi na drugi brzeg prom. Promu jednak teraz nie ma. Cirin wymienia kilka zdań z panem pilnującym szlabanu i ów pan szlaban dla nas podnosi. Rozpędzamy się i wjeżdżamy na most, a z mostu... w rzekę. Przejeżdżamy przez nią tym razem szczęśliwie. Jedynie trochę wody wlewa się do środka przez szpary pod drzwami. Silnik jednak nie protestuje.
Wjeżdżamy pod baldachim deszczowych chmur. Pada deszcz i rozgrywa się nad nami burza. Bartek trzyma się ręką metalowego uchwytu przy szyberdachu i... nagle bum! W samochód uderza piorun. Mijamy strefę deszczu, możemy go jednak obserwować w innych rejonach nieba. Nad nami jest teraz błękit. Przebijające się przez chmury słońce oświetla góry. Światło przesuwa się też po połaciach zieleni nad jeziorem, gdzie pasterz na koniu przegania stado. Piękny to spektakl. Jest i tęcza, której jeden kraniec opiera się na górach, a drugi wpada do jeziora.
Nocować mieliśmy w namiotach przy domu przyjaciela Cirina, jednak dochodzi już godzina 20, a do padruga wciąż mamy daleko. Decydujemy się zostać na nocleg gdzieś wcześniej. Dojeżdżamy do wioski, na którą składa się kilka ogrodzonych obozów, w których rozstawione są gery i drewniane dacze. To turystyczna miejscowość położona przy mineralnych źródłach. Pytamy w pierwszym z takich obozów o możliwość noclegu. Rozmawia z nami, czy ściślej mówiąc: z Cirinem, przypakowany bysior. Budzi swoją posturą respekt, choć uśmiecha się do nas z życzliwą sympatią. Wiesiek mówi coś do nas po polsku, a bysior naśladując to, co usłyszał, wesoło miele językiem "bleblebleble". "Tak, myślisz, że ja ciebie rozumiem" ripostuje mu Wiesiek ze śmiechem. Bysior także się śmiejąc, odpowiada coś po mongolsku. W każdym razie możemy tu przenocować. Bysior wskazuje nam duży ger, w którym zamiast łóżek jest jedno szerokie na szerokość geru legowisko. Nam odpowiada, tym bardziej, że zapłacimy za spanie tutaj 10000TG od grupy.
Cirin przynosi nam pod wieczór trochę airagu - to pierwsza od bardzo dawna okazja, by się go napić.
Do późnego wieczora dobiega nas z sąsiednich daczy śpiewanie. Wybija się zeń piękny kobiecy głos śpiewający tradycyjne mongolskie pieśni.
My tradycyjnie po kolacji urządzamy sobie w gerze łazienkę. Noc jest gwiaździsta i to jest pierwsza taka noc przespana w gerze, kiedy nie jest nam chłodno.

Dzień Dwudziesty Ósmy - Duża Góra

Czwartek, 19.08

Noc była mroźna. Nie domyka nam się zamek w namiocie i sporo zimnego powietrza weszło do wewnątrz. Z powodu zimna, pomimo puchowego śpiworu i czapki z wielbłąda, ledwo tę noc przespałam.
Nastawiliśmy budzik na godzinę 6:04. Idziemy dziś z Romkiem i Lucynką w góry. Jeszcze nie wygrzebaliśmy się z namiotu, kiedy słyszymy syk palnika - znak, że Cirin rozpala już palenisko w gerze, gdzie śpią nasi przyjaciele.
Poranek jest piękny. Niebo jest bezchmurne, nad jeziorem unosi się mgła. Na tropiku namiotu, jak i na trawie i płótnie geru, osiadł przez noc szron.
Zmarznięci po nocy, ogrzewamy się przy kozie i jemy ostatnie kromki chleba. Po drodze mamy zatrzymać się w sklepie, żeby kupić coś na śniadanie dla reszty naszej ekipy. Jedzie z nami przewodnik, aby wskazać nam miejsce, z którego mamy wyruszyć, by dojść na Ikh Uul (2967mnpm). Jest nieco po godzinie 7. Sklep niestety jest jeszcze zamknięty, więc będą musieli wybrać się na zakupy raz jeszcze... Jedziemy jakiś kilometr wąską polną drogą wiodącą przez łąki i lasy. Zatrzymujemy się w miejscu wskazanym przez przewodnika i wysiadamy z auta. Przewodnik pokazuje na lesiste pasmo gór przed nami. Cirin tłumaczy nam, co do nas mówi. Wynika z tego, że Ikh Uul jest za tymi lesistymi górami. Gdy wejdziemy na nie, powinniśmy zobaczyć drogę dla koni, którą możemy podejść pod sam szczyt. Dziękujemy za wskazówki i się żegnamy.
Nie ma tu żadnego szlaku prowadzącego na zalesione wzgórze - trzeba nam przecierać sobie drogę przez zarośla. Pod górę wychodzimy ścieżynkami wydeptanymi przez zwierzęta, a na leśnych polanach napotykamy odchody niedźwiedzi. Gdy już jesteśmy na szczycie wzniesienia, zamiast końskiego traktu, widzimy przed sobą skalistą górę. Decydujemy się na nią wdrapać, ale zanim, zajadamy się z Lucynką rosnącymi tu dzikimi porzeczkami. Bardzo trudno nam się od nich oderwać... Owoców w Mongolii przecież za grosz! Romek robi co może, by zmotywować nas do dalszego marszu, ale trochę czasu mija, zanim nasycimy się witaminą C na tyle, by uznać, że to właściwy moment do ruszenia w dalszą drogę. Wspinamy się po osuwających się spod nóg kamieniach. Gdy już jesteśmy na górze, okazuje się, że spokojnie mogliśmy ją ominąć. Trzeba nam wejść na kolejną zalesioną górę. Za tym lesistym pasmem są skaliste szczyty, które wydają nam się być naszym celem. Odpoczywamy tu chwilę i idziemy dalej.
Wychodzimy z lasu na przełęcz, z której mamy piękny widok na jezioro. Pełno tu drobnych niebieskich kwiatków. Za skalistymi górami, które są tuż przed nami, odsłonił się z kolei nowy ośnieżony szczyt - mniemamy, że to pewnie Ikh Uul, obieramy więc go sobie za kierunek. Po drodze są płaty świeżego śniegu. Fragmenty trasy przechodzimy wąską ścieżką, tym razem zdaje się, że wydeptaną przez ludzi. Ktoś więc jednak tu chodzi. My jednak na swoim szlaku nie spotykamy żywego ducha (szczęśliwie wliczając w to pojęcie niedźwiedzie).
Widoki wkoło są cudne. Na prawo od kierunku, w którym idziemy, widzimy bardzo zróżnicowane pasma gór i kratery wulkanów, za nami jezioro, z lewej mamy widok pasmo szczytów, które są bezpośrednio przed nami.
Po dużych głazach i osuwisku kamieni wychodzimy na płaski szeroki szczyt, po środku którego ułożone są z kamieni 3 stosy owo. W pobliżu jednak jest jeszcze jedna góra, która wydaje nam się wyższa od tej, na której stoimy i to tamtą ustalamy sobie za ostateczny cel naszej wędrówki. Wspiąć się na nią jest trudniej. Wejście nań wymaga pełnej uwagi i wsparcia rąk. Bardzo łatwo też wpaść nogą w głębokie szczeliny między głazami. Na szczycie skaczemy po czubkach wystających ze śniegu głazów. Widoczność jest wymarzona. Dzień jest ciepły i niebo jest przejrzyste. Dużo słońca, żadnych chmur. Żadnych ludzi. Wkoło dziewicze góry. Za nami 8 godzin wędrówki. Jest już godzina 15, więc nie ominie nas schodzenie po ciemku. Gdy już zeszliśmy z góry na przełęcz pomiędzy "naszym" szczytem a szczytem, na którym są owo, spotykamy turystę z Francji. Jest tu z trójką znajomych, oni jednak zostali na górze z kopczykami kamieni. On sam też nie wybiera się już dalej. W ogóle wydaje nam się, że na szczyt, na który weszliśmy, mało kto wchodzi, kończąc trasę na tym poprzednim. Czy weszliśmy na właściwy Ikh Uul - chyba nigdy się tego już nie dowiemy. Na pewno wyszliśmy na najwyższy szczyt w okolicy. Nazwa Ikh Uul oznacza po prostu: duża góra. Wydaje się, że wiele szczytów miejscowi mogą nazywać tu tymi słowami.
Przed dalszą trasą, napełniamy tu butelki wodą ze strumienia.
Omijamy szczyt z owo trawersem, idąc stromym zboczem po osuwających się kamieniach i śliskich płatach śniegu. Ostrożnie trzeba stawiać tu każdy krok. Gdzieniegdzie zapadamy się po kolana w zaspy. Gdy docieramy na przełęcz, decydujemy się na kolejny skrót. W dole, po lewej od przełęczy swój początek ma rzeka. Wymyślamy, aby dojść do jeziora jej korytem. Za niedługo zapadnie zmrok, więc gdybyśmy chcieli wracać drogą, ktorą przyszliśmy, jest ryzyko, że pobłądzimy. Zejście do koryta rzeki okazuje się być jednak karkołomne. Drobne żwirowe kamienie osuwają się spod stóp z efektem lawiny. Im niżej schodzimy, tym trudniej jest wyszukać stopą i dłonią fragmenty podłoża mogące dać oparcie. O upadek na skałę poniżej nie trudno. Gdy w końcu udaje nam się zejść do rzeki, niewiele jest łatwiej. Ziemia wciąż się spod stóp osuwa. Przeskakujemy po mokrych kamieniach z jednego brzegu na drugi, to znów idziemy wzdłuż jej skalnego koryta, szukając dłońmi uchwytów w skale, a stopami skalnych występów, o które można by zaczepić choć czubek lub krawędź buta. Jako że jednak kontakt ze skałą lubimy, pomimo zmęczenia i niewątpliwego ryzyka - lepiej nie myśleć jakiego w skutkach - upadku, jest to schodzenie dla nas atrakcją. Rozluźnić uwagę można niemniej dopiero, gdy docieramy do pierwszych drzew. Teraz nasza droga przebiega szerokim skalistym kanionem otaczającym koryto rzeki. Tu już teren jest zupełnie bezpieczny. Stąpamy po granitowych głazach - wydaje się, że nikt nie eksploatuje tutaj ich naturalnych złóż. Zbyt trudno byłoby je stąd przetransportować. Zapada zmrok. W miarę drogi rzeki ubywa, aż w końcu idziemy zupełnie wyschniętym korytem. Co jakiś czas zbaczamy zeń na łąkę i w las, szukając wydeptanej przez ludzi lub konie ścieżki. Jest już zupełnie ciemno. Przyświeca nam jedynie światło księżyca. Mamy ze sobą co prawda czołówki, ale nie wyciągamy ich z plecaków. W końcu dochodzi naszych uszu szczekanie psów, co oznacza, że w poblizu są gery. W istocie, w chwilę później dochodzimy do drogi, którą wczoraj wracaliśmy ze spaceru. Do "naszego" geru docieramy o 22.30. Przez brak zasięgu w telefonach nie mieliśmy przez cały dzień z nikim kontaktu i teraz dostajemy burę za tak późny powrót. Podobno, ledwo zapadł zmrok, byliśmy już poszukiwani w miejscu, gdzie rano rozstaliśmy się z Cirinem.
Aga z Bartkiem i Wiesiek spędzili ten dzień na wycieczce konnej. Wyjechali z przewodnikiem na jedną z gór w otoczeniu jeziora. Podobnie jak dla nas, był to dla nich dzień bardzo udany!
Zmęczeni, szybko zasypiamy. Nie ma dwóch zdań - to był jeden z najatrakcyjniejszych dni w Mongolii!

Dzień Dwudziesty Siódmy - Wszystkie odcienie błękitu, dymiąca babcia i Bente

Środa, 18.08

Dziś rano już nie pada, choć niebo od zachodu zaciąga się chmurami. Rozważamy, co robić dalej. Opcji jest kilka. Wyjście w góry dziś raczej odpada, gdyż pogoda wciąż jest niepewna, zastanawiamy się więc czy ujechać kawałek dalej wzdłuż jeziora, czy może zawracać już w stronę Ulan Bator i wybrać się na 2 dni do parku narodowego Terejl lub tego, w którym spotkać można dzikie konie przewalskiego. Przechodzi nam też przez myśl, aby jechać na drugą stronę jeziora z nadzieją, że może tam uda nam się spotkać Caatanów. Ostatecznie podejmujemy decyzję o pozostaniu tutaj. Wsiadamy w samochód i ujeżdżamy kolejne 20km. Jezioro odwdzięcza się nam za nasz wybór, odsłaniając przed nami piękną paletę kolorów. Tafla wody mieni się tęczą odcieni błękitu. Na północnym horyzoncie jeziora dopełniają baśniowego piękna białe górskie szczyty. Jezioro Khovsgol nazywane jest perłą Mongolii - na określenie to w pełni zasługuje!
Zamawiamy u miejscowych 4 konie na kilkugodzinną wycieczkę. Umawiamy się na cenę 3000TG za konia. Mają przyjechać do nas za godzinę. Właściciel koni wskazuje nam ger, w którym będziemy mogli zostać na nocleg. Mieszka tu starsza pani ze swoją córką. Ledwo wchodzimy do środka, nalewa nam do miseczek sute czaj i zachęca, by się rozgościć. Pokazuje nam album zatytułowany "Mongolia", w którym jest także jej zdjęcie. Na tym zdjęciu jej twarz przesłonięta jest dymem z papierosa. Babcia pali papierosy jednego za drugim. Wprost trudno uwierzyć, że tak zdrowo i dziarsko się trzyma! Przychodzi tu też w gościnę troje młodych chłopaków z Izraela. Są w trakcie 2-tygodniowej wycieczki konno. Odsprzedajemy im pół butelki benzyny - skończyło im się paliwo do kuchenki, a tu trudno o stację benzynową. Pokazujemy im album, a w nim zdjęcie gospodyni. Zjawia się także mama z maleńkim dzieckiem na ręku. Dzieciątko ma kilka miesięcy i jest ubrane w jedwabny deel. Chcę je sfotografować. Gdy już zdjęcie zrobione, Aga mówi mi, że Cirin przestrzegał, aby nie robić zdjęć dzieciom poniżej roku życia, bo to ściąga na nie złe duchy... Ależ faux pas! Na szczęście mama dziecka nie widziała, gdy robiłam mu zdjęcie i nie będzie świadoma powodu do zmartwień...
Romek z Lucynką idą na spacer w stronę gór, my czekamy na swoje konie. Zjawiają się z dużym opóźnieniem i w dodatku okazuje się, że 3000TG to cena za wypożyczenie konia na godzinę. Wydaje nam się to dużo i rezygnujemy. Wzamian wybieramy się na pieszy spacer brzegiem jeziora. Pejzaż przed nami jest tak cudny, że nie sposób żałować, że jednak nie jedziemy w siodle. Od północnego zachodu jezioro otulone jest różnobarwnym łańcuchem gór, a na północy pasmem górskim lśniącym śnieżną bielą. W kompozycji z kolorytem tafli wody góry tworzą iście bajkową scenerię. Słowo: zachwyt to zbyt mało, by opisać ogrom doznań, jakie wzbudza ten widok.
Idziemy spory kawałek drogi kamienistym brzegiem, a zawracamy lasem. Mija nas grupka jeźdźców. Tak! Jeśli przyjeżdża się do Mongolii, koniecznie trzeba wsiąść tu na konia!
Romek z Lucynką wracają do naszego aułu w godzinę po nas. Przecierali sobie szlak przez dziewiczy las na szczyt jakiegoś wzniesienia. Z tego co mówią niewiele jednak było zeń widać. Chwilę temu sąsiad przyniósł nam uwędzone ryby, których 10 zamówiliśmy u niego rano. Chcieliśmy 14, aby dla każdego były po 2, ale nie udało się w tym temacie dogadać. Tak czy owak, mamy pyszną kolację. O swoją kolację dopomina się też... krowa. Stoi przed gerem i wkłada głowę przez drzwi do środka, rozglądając się za czymś do zjedzenia. Babcia daje jej na ręce jakiś smakołyk. Krowie to najwyraźniej wystarcza, bo zadowolona odchodzi.
W sąsiedztwie nocuje para z Francji. Właściwie to on jest Franzucem, a ona Niemką, mieszkają jednak razem w Paryżu. Przyjechali do Mongolii na 2 tygodnie. Pierwszy tydzień spędzili na spływie kajakowym w parku Terejl, teraz konno przemierzają region Khovsgol. Dziś wyjechali na koniach na jedną z gór, skąd roztacza się piękny widok na okolicę. Opowiadają, że po drodze spotkali mężczyznę, któremu zagubiła się żona. Szlaków nie ma, więc o zgubienie się w tutejszych górach nie trudno.
Wieczorem do "naszego" geru przychodzi mały chłopczyk. Na oko może mieć 5-6 lat, nie więcej. Aga pyta go po polsku jak ma na imię. Chłopczyk mówi: Bente. Agnieszka, wskazując na siebie mówi: Agnieszka i teraz wskazując na niego, pyta: "Ty?" "Bente" odpowiada chłopczyk po raz drugi. To dość niezwykłe, ale w intuicyjny sposób odgadnął treść jej wcześniejszego pytania. Teraz powtarza nasze imiona - wymawia je z bęzbłędnie polskim akcentem. Dajemy mu modelinę. Aga lepi z niej razem z nim zwierzątka. To hoń (owca), to ślimak, a to wąż. "Mowo" woła Bente. "Mowo"? pytamy Cirina. "Mowo snake" odpowiada Cirin. Uczymy się więc przy Bente nowych mongolskich słów... A ile w nim energii i radości! Trudno pomieścić to w słowach. Nauczyciel z polskiej szkoły pewnie przypiąłby mu etykietkę z napisem: ADHD. Gdy frajda z lepienia zwierzątek się wyczerpie, Wiesiek pokazuje Bente zabawę w "zgaduj zgadula, w której ręce złota kula". Chłopiec szybko podchwytuje zabawę i teraz wszyscy kolejno musimy zgadywać, w której ręce chowa kulkę z modeliny. Mnóstwo to radości i śmiechu, gdy ktoś z nas spudłuje! Wychodzę z aparatem fotograficznym na zewnątrz. Bente wybiega za mną. Podpatruje, jak fotografuję i żywo interesuje się aparatem. Pokazuję mu jak się robi zdjęcia i jak się je przegląda. W lot uczy się co i jak i już po chwili goni z moim aparatem po "podwórku" pstrykając fotki. Fotografuje to drzewko, to jaka, to koszulkę swojego starszego brata. Szybko uczy się jednak, jak trzymać aparat, aby w kadrze zdjęcia znalazła się też głowa fotografowanej osoby. Wczuwa się w rolę fotografa tak mocno, że zaczyna mnie, swojego brata i kolegę do zdjęć ustawiać. Gdy na podwórku pojawia się babcia, także w kadr obiektywu zostaje wciągnięta. Frajda z robienia zdjęć jest ogromna.
Babcia częstuje nas świeżo udojonym mlekiem jaka. Jest słodsze w smaku od mleka krowy. Wkrótce pewnie powstanie z niego ser.
W niewielkim gerze u babci nocuje tylko czworo z nas. Z Romkiem rozstawiamy dla siebie tuż obok namiot.