piątek

Dzień Trzydziesty Pierwszy - Spod posągu Buddy do stolicy

Niedziela, 22.08

Klasztor Amarbayasgalant Khiid, największy w Mongolii, jest malowniczo położony pośród zielonych wzgórz. Na stoku wzgórza położonego najbliżej klasztoru odznaczają się budowla białej stupy, do ktorej prowadzi 108 schodów i złoty posąg Buddy tuż obok. Stupa odsłaniana była miesiąc wcześniej, dziś otwarta zostanie droga prowadząca do posągu. Zjechali się tu z tej okazji lamowie z całego świata - są reprezentacje z Tybetu, Chin, a nawet z Australii. W głównej świątyni pod okiem kamery telewizyjnej trwają uroczyste modlitwy. Jest głośno od dźwięku trąb, gongów i recytacji mantr. Na honorowym miejscu, na podwyższeniu siedzi główny duchowny Mongolii, Rinpocze. Kilka osób roznosi pielgrzymom darmowe posiłki - ryż na słodko i smażone ciasteczka. Jest też i oczywiście sute czaj.
Przed wejściem do świątyni mnisi ukladają z barwionego piasku mandalę.
Moja uwaga wędruje za postacią staruszka w pomarańczowym stroju zdobionym w chińskie motywy. Nie wygląda z urody na Mongoła - jak sądzę przyjechał tu z Chin lub Tybetu. Spotykam go kilkakrotnie w róznych miejscach, zwiedzając teren klasztoru. Chwilę rozmawiam też z jednym z mnichów. Mówi, że na stałe mieszka tu 60-70 mnichów, on jest przyjezdny.
Czekamy do rozpoczęcia głównych uroczystości przy posągu. Są tu rozstawione namioty, pod którymi zasiedli lamowie, mnisi i mniszki. Przed nimi przewijają się fotografowie. Rozpoczynają się długie przemowy powitalne i recytacje sutr. Spędzamy tu od momentu przybycia kilka godzin i zapowiada się, że uroczystości potrwają jeszcze kilka kolejnych, więc nie doczekujemy samego momentu otwarcia schodów prowadzących pod złoty posąg.
Gdy jedziemy dalej, zastanawiam się, czy w Mongolii są katolickie kościoły - w ciągu tych czterech tygodni nie widziałam ani jednego. W godzinę później dostaję odpowiedź. Mijamy w miejscowości po drodze budynek z krzyżem na dachu. Teraz z kolei zastanawiam się, jak to tu jest z wypadkami - przypominam sobie chaos na ulicach Ulan Bator i myślę, że statystyki wypadków muszą być tu wysokie. Rozmawiamy o tym w samochodzie. W 2 godziny później na drodze przed nami widzimy dwa samochody po stłuczce. Na środku jezdni leży bezwładnie ciało kobiety. Przy jednym ze zmasakrowanych samochodów ktoś przykuca, rękoma obejmując głowę. Wypadek musiał stać się niedawno. Jak szybko może dotrzeć tu pomoc? I gdzie jest najbliższy szpital? Czy w oddalonym o jakieś 100km Ulan Bator? Jedziemy jedyną prowadzącą do stolicy drogą asfaltową i nie mija nas żadna karetka. Możliwe, że pomoc nadjedzie z drugiej strony...
W drodze wypisujemy dla Cirina kartkę na pożegnanie. Piszemy jej treść słowami w różnych językach - tak jak z nim rozmawialiśmy. "Wszystkiego haroszego ziełajem naszemu sain Padrugowi. Balszoje bajerlaa za prekrasne voyage po cestach Mongolii. Merci very much!". Przejechaliśmy razem w ciągu 26 dni 3620km. Bardzo się ze sobą zżyliśmy w tym czasie. Pożegnać się będzie nie łatwo... Mało prawdopodobne, że jeszcze kiedyś się zobaczymy. Choć życie bywa tak zaskakujące - kto wie...?
Do Ulan Bator dojeżdżamy wieczorem. Wpierw jedziemy tutaj do banku, gdyż znów skończyły nam się tugriki. Pobieramy z automatu karteczkę z numerem w kolejce. Pod numerkiem na mojej karteczce jest napis: "3 persons in front of You". Lucynka ma napis: "4 persons in front of You". Jednak wbrew temu, co pisze na naszych karteczkach, przed nami jest jakieś 20 osób. Jest niedziela, godzina 20, a bank pełen jest ludzi. Siadamy w poczekalni i rozmawiamy. Wtem słyszymy: "Cześć, dzień dobry, jak się masz?" Po polsku zagadnął nas siedzący obok mężczyzna. Nasze zaskoczenie nie zna granic, bo to rodowity Mongoł. W kraju, w którym nawet po angielsku czy rosyjsku trudno jest się dogadać, nagle mamy możliwość porozmawiać w naszym języku ojczystym! Okazuje się, że ów mężczyzna w latach 80-tych studiował przez 2 lata w Warszawie i miał polską dziewczynę. Od 20 lat mieszka w Monachium w Niemczech i do Mongolii przyjechał ledwo co tydzień temu. Pokazuje nam stempel w paszporcie wskazujący, że 10.08 przekraczał polską granicę. Pytamy go o to, co słychać w Polsce, ale powiedzieć nam nie potrafi, bo był przejazdem przez nasz kraj tylko 3 dni.
Prosto z banku Cirin zawozi nas pod guesthouse. Czas się pożegnać. Cirin pokazuje, że będzie za nami płakał. Nam też bez zwątpienia będzie go brakować... Był w podróży wspaniałym kompanem! Wyściskujemy się i mówimy sobie Bajertai - do zobaczenia.
Nasz guesthouse jest bardzo wygodnie urządzony. Jest tu nawet pralnia, do której od razu oddajemy wszystkie swoje ciuchy. Z luksusem tego miejsca jest nam aż nieco niezręcznie. Dziewczyna z obsługi ściele nam łóżka... A wszystko to za bardzo niewielkie pieniądze.
To też miejsce, gdzie nawiązujemy dużo znajomości. Są tu dwie Francuzki z Prowansji, które przyjechały do Mongolii odwiedzać klasztory buddyjskie, jest młody chłopak z Izraela, który po zakończeniu służby wojskowej wyruszył w półroczną podróż po Azji, jest Hindus, który jest w samotnej podróży po świecie od 2 lat, jest Szwajcar, który jest w podróży koleją transsyberyjską do Pekinu, jest para Holendrów, którzy do Mongolii dopiero co przyjechali i rozważają trasę podróży. Holendrzy dopiero teraz przy rozmowach przy stole dowiadują się z wielkim zaskoczeniem od Szwajcara o katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem. Dla nas także jest zaskoczeniem, że wieści z Polski ich ominęły.
Na stoliku, przy którym siedzimy, leży paczka ciastek "choco pie" (mniam!). Romek częstuje się jednym i zachęca mnie do tego samego. Daję się skusić, ale po chwili okazuje się, że ciastka należały do bardzo sympatycznej dziewczyny z recepcji! Ona mówi, że nic się nie stało, ale nam teraz jest głupio... Jutro jej odkupimy.

Info praktyczne: w Ulan Bator bardzo polecamy guesthouse Idre's: www.idretour.com
Cena noclegu: 5 dolarów, bardzo sympatyczne kierownictwo, samo centrum miasta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz